Film "Pancernik Potiomkin", w którym schody grają ważną rolę, oglądałam jako dziecko, ale akurat tej sceny z rzezią ludności na schodach nie pamiętam. Byłam niejadkiem, więc najbardziej utkwił mi w pamięci kadr rozgrywający się w kambuzie, gdy okazuje się, że mięso dla matrosów roi się od dzikunów. Podobno, scenę ze spadającym ze schodów dziecinnym wózkiem, reżyser wymyśłił siedząc na stopniach i obserwując staczające się pestki czereśni, którymi akurat się zajadał..
Czas na lunch. Intuicja podpowiada nam, że restauracje w pobliżu nadbrzeża pewnie mocno nadszarpnęłyby naszą kieszeń. Zagaduję przechodnia z prośbą o wskazanie, gdzie niedrogo a smacznie można coś zjeść. Obrzuca nas szybkim spojrzeniem i proponuje przejście na angielski. Zarazem ofiarowuje się, że podprowadzi nas do fajnego bistro. Prawie biegnie, przepraszając, że ma mało czasu i nie może nas oprowadzić po mieście, gani ukraińską młodzież za brak zapału do nauki języków obcych ( moim zdaniem przesadza), opowiada o swoich wykładach na miejscowym uniwerku. Jest psychologiem i gdy Jan wtrąca, iż są kolegami po fachu, na krótką chwilę, mój mąż budzi jego zainteresowanie i słyszy mini wykład na temat autyzmu na Ukrainie. Potem nasz przewodnik zwraca się już tylko do mnie i pod bistrem wciska mi do ręki swój adres mailowy :"...na wszelki wypadek, gdybyśmy potrzebowali pomocy..." i żegna się.
Jest ogromnie sympatycznym człowiekiem , więc Jan, już w bistro, przez chwilę dąsa się o ten brak zainteresowania jego osobą. Na szczęście przemiły kelner łagodzi humorek zwracając się do Jana per "my friend". Wygląda na to, że pół Ukrainy to Janowi przyjaciele.
Wracamy w pobliże portu. I tu stoi pałac Woroncowa, ale już nie taki spektakularny, jak ten, w Ałupce.
Przy schodach Potiomkinowskich stoi kilku włascicieli egzotycznych zwierząt ze swoimi, no cóż.. trudno powiedzieć pupilami. Tak nie traktuje się ulubieńców. Niestety nie brakuje amatorów robiących sobie z nimi zdjęcia.
W sklepie z suwenirkami w końcu udaje nam się kupic widokówki. Do tej pory nie znależliśmy ich w żadnym sklepie. Odessa to już nie Krym, no ale choć stąd wyślemy do przyjaciół i rodziny - lepiej późno niz wcale..
Na obiad idziemy do reklamowanej w Bezdrożach restauracji stylizowanej na ludowo. Jest zupełnie pusta a to już o czymś swiadczy. Wystrój jest rzeczywiście bardzo ciekawy, uprzejma obsługa zatem
ignorujemy ostrzegawcze "głosy" w głowie i zostajemy. Ponieważ jesteśmy jeszcze "opchani" po super smacznym lunchu w bistro, więc zamawiamy tylko zupy i na deser świeżo wyciskane soki. Soki - malinowy i anansowy są przepyszne, ale zupy... zgodnie stwierdzamy, że tak niesmacznego barszczu i rosołu jeszcze nie jedliśmy. Szczerze odradzam.
Tym razem spokojnie wracamy na dworzec, robimy zakupy w supersamie, cykamy zdjęcia "babuszkom", które z taką drażniąca (mnie) czołobitnością całują ręce młodego popa.
W pociągu do Lwowa
zajmujemy miejsca i z przyjemnością stwierdzamy, że mamy sympatycznych sąsiadów, w dodatku znających nieco angielski. Radość trwa krótko, pomyliliśmy się, nasze miejsca są w następnym przedziale.
Spotykamy sie od czasu do czasu w korytarzyku "na papierosa". Psioczą straszliwie na poziom ukraińskich kolei, mam podobne zdanie ale nie dołączam do krytyki. Jak już zauważyłam w Rosji, samokrytyka jest wręcz niebywała, ale złe słówko ze strony "obcych" niemile widziane. Chwalę więc nasze wakacje- krajobrazy, ludzi, zapewniam, że jeszcze nieraz przyjedziemy. Panowie słuchają niby z pobłażliwym uśmiechem, ale widać, że jest im jednak miło. Jeden z nich odwdzięcza się komplementem, a że panom umila podróż koniaczek, wypowiedziany z ogromną żarliwością:
"...Pani jest piękną kobietą i taką bardzo, bardzo sympatyczną . Ja przed takimi kobietami to tylko na klęczkach.."- po czym rzuca krytyczne spojrzenie na podłogę i dodaje:- "no, ale nie w takim brudnym wagonie..."
Masz babo placek! Jak już mi sie trafił adorator i to gotowy przede mna klękać to akurat prowadnik nie posprzątał wagonu! To się dopiero nazywa "zezowate szczęście"!
Geen opmerkingen:
Een reactie posten