Wspinamy się na Górę Mitrydatesa, trochę siąpi deszcz, zniechęcona w połowie schodów rezygnuję. Jan dziarsko pnie do góry, co mnie cieszy- przynajmniej na wideo i na zdjęciach obejrzę panoramę z wierzchołka.
Schody są niestety w fatalnym stanie, zresztą jak większość zabytkowych budowli w tym mieście. Pięknie odresturowana jest cerkiew Jana Chrzciciela,
bezskutecznie szukamy w niej płyty z odciskiem stopy św.Andrzeja, o której pisze przewodnik Bezdroży. Jedna z pań krzątających się w cerkwi tlumaczy nam gdzie została przeniesiona i jak dojść. Tlumaczy tak długo i zawile, że po wyjściu ze świątynii nie mogę sobie przypomnieć podanej nazwy cerkwi.
Skoro nie ma atrakcji dla ducha to niech będzie coś dla ciała. Idziemy do bardzo eleganckiej, ale jak na standard, niedrogiej restauracji na pięknie podane strogonowa i dewolaja.
Po obiedzie paceruję po placu Lenina, gdy podchodzi do mnie taka nizutka, krucha babunia z prośbą:” Córeczko droga, dajcie na chleb”. Sciska mnie w gardle i z żalu nad nią i z poczucia winy, „kością”, na wspomnienie wypasionego obiadu. To pokolenie chyba przeszło najgorszą niedolę. A tu i starość taka beznadziejna. Staruszka tymczasem użala się nade mną , że taka pogoda na wakacje przypadła mi w udziale. E, pogoda rzecz zmienna , jak i ustrój, ale korzyści ze zmiany tego ostatniego babunia nie doczekała.
Wracamy na dworzec aby złapać marszrutkę do twierdzy Jenikale. Jedziemy chyba z godzinę do jakiegoś przeraźliwego donikąd. Nie wiem dlaczego, ale po raz pierwszy podczas tego urlopu, ogarnia mnie strach czy trafimy z powrotem, czy nie zaskoczy nas kolejna burza...Gdy wysiadamy przy ruinach jest wciąż słonecznie, ale gdzieś na horyzoncie widać ciemne chmury, morze wali wściekle o falochron, nastrój minorowy- pewnie dlatego nie zachwycam się Jenikale choć zazwyczaj uwielbiam takie uroczyska.
Robimy kilka zdjęć i wracamy szosą wzdłuż nadbrzeża, w kierunku centrum. Zrywa się lodowate wietrzysko i przynosi ze sobą pierwsze krople deszczu. W ciągu półgodzinnego marszu nie mija nas żaden pojazd, nie napotykamy na żywą duszę. Nic więc dziwnego, że widok sklepiku spożywczego witamy z ulgą. Niedaleko łapiemy marszrutkę i wracamy na dworzec.
Już w Kurortnym pakujemy się i tym razem bez stresu, powoli, toczymy nasz bagaż do sklepiku przy przystanku- rano będzie już tam na nas czekał. Przy pakowaniu wpadł mi w ręce zapomniany aparat do zdjęć podwodnych. O! nie po to targałam go taki kawał świata, aby nie wykorzystać – idziemy na plażę, gdzie podwijam nogawki spodni i w przybrzeżnej wodzie cykam parę ujęć. Nie mam pojęcia czy na zdjęciach ukaże się cokolwiek, ale sumienie mam czyste.Wieczorem gramy z Nataszą i z Lizą w domino, słuchamy muzyki – dość szybko zagłusza i rozmowę i muzykę recital partyzancko-czastuszkowy naszych sąsiadów z Moskwy. Nie przyłączamy się do biesiady, gdyż już są w stanie mocno „zacinającej się płyty” i to zarówo jeśli chodzi o śpiew jak i o dyskusję. Grzecznie wypijamy tylko jedną lampkę koniaku „Novyj Sviet” i idziemy spać.
Geen opmerkingen:
Een reactie posten