20111101

BACHCZYSERAJ - DZIEN TRZECI

Rano Fiodor jedzie wraz ze swoją mamą na miejscowy bazar. Korzystamy z okazji i zabieramy się z nimi. Po drodze mama, wskazując na jedną ze skał, opowiada piękną legendę: tutaj, niegdyś,  handlarze niewolników porwali miejscowej matce dziecko. Kobieta strasznie rozpaczała i nagle ze skały wytrysnęła woda. Skoro góra zaczęła płakać wraz z matką to i zbójcom zmiękło serce i oddali matce dzieciątko. Na pamiatkę tego zdarzenia raz w roku ze skały wycieka woda.


Wnętrza pałacowe są bardzo piękne- szczególne wrażenie zrobiły na mnie stroje mieszkanek haremu- tak wspaniałych haftów jeszcze nie widziałam. Zarazem wzdycham nad jednostajnym życiem hafciarek - w swoich arcydziełach zawarły chyba własne wyobrażenie o pięknie niedostępnego dla nich świata.




Dochodzimy do słynnej fontanny  i ... można mnie skląć za kapryszenie ale fontanna nie jest tak zjawiskowa jak ją sobie przedstawiałam. Trzeba jednak zrobić obowiązkowe zdjecie bo być w Bakczyseraju i.. to tak samo jak być w Rzymie i...Niestety kłębi się przy niej tłum innych turystów- grupa wycieczkowa z Rosji, każdy z takim celem jak ja.. Czekam cierpliwie ponad dziesięć minut, widzę jednak, że niektąrzy pozuja po kilka razy a tu zbliża się następna grupa wycieczkowa. Nieładnie z mojej strony lecz zdesperowana uciekam się do sprawdzonej w Rosji metody manipulacyjnej.  Głośno narzekam po niderlandzku. Nikt mnie oczywiście nie rozumie ale szacunek do innostrańcow wciąż jeszcze żywy i robi swoje -z uśmiechem ustępuje mi się miejsca. Dwie sekundy, w aparacie na podglądzie ukazujemy się - ja i fontanna i już humor wraca. Teraz mogę z równie ciepłym uśmiechem podziękować grupie.



Oglądamy jeszcze  mauzoleum Dilary Bikecz ( jaki wzruszający ten bukiecik róż)


i wracamy na kwaterę spakować się. Fiodor odwozi nas na dworzec autobusowy- mieliśmy zapłacić tyle co za taksówkę ale Jan ma dziś szeroki gest i płaci podwójnie. Przypadł nam do serca ten Fiodor,  przypominają mi się słowa piosenki:"Jak tatarska orda bierzesz w serca corda"".Tak miły gospodarz rzadko się zdarza i choć za serdeczność trudno zapłacić pieniędzmi to jednak wiadomo- od przybytku głowa nie boli. Zapraszamy szczerze naszego gospodarza do nas i żegnamy się serdecznie - jakoś nie wypada "na misia" lecz za to ręce gorąco sobie ściskamy.
Autobus jest wiekowy ale otwarty szyberdach zapewnia miły chłodek. Wczesnym popołudniem przyjeżdżamy do Sewastopola. Choć zaczyna kropić deszczyk mamy doskonałe humory. W barze przy dworcu wcinamy świetnie przyprawione kotlety schabowe (znów te aromatyczne, krymskie zioła) i czekamy na naszych gospodarzy. Zjawiają się niebawem, łapiemy taksówkę i dojeżdżamy do ich mieszkania. Apartament jest dwupokojowy, nowoczesny, niestety jest okropnie parno a okna zamknięte na cztery spusty ze względu na kota. Kot -Pers okazuje się być rzeczywistym właścicielem mieszkania.


Pot splywa po nas strugami, w dodatku rozpadało się na dobre, nie ma mowy aby wyjść na zewnątrz . Wbrew Proroctwom Fiodorowym holenderskie saboty przyjęte są z entuzjazmem, natomiast wódka z wyraźnie mieszanymi uczuciami. Na szczęście gwaltowna ulewa szybko się kończy więc  zrywamy się  z ulgą wypryskujemy na dwór. Dzielnica, w której mieszkamy znajduje się w północnej części miasta, do centrum trzeba dojechać promem,  co okazuje się już samą w sobie fajną wycieczką. Sewastopol robi na nas ogromnie pozytywne wrażenie- pięknie odrestaurowane, jasne, neoklasycystyczne bydynki przy nadbrzeżu tworzą scenerię jakby wyjętą z obrazów przedstawiających włoska riwierę.
 Idziemy na plażę miejską czyli wybetonowane nadbrzeże -do głębokiej wody można zejść tylko po drabinkach.

 Chętnie wykąpalibyśmy się, niestety nie mamy na sobie strojów. Kręcimy się trochę w okolicy promu bo nadchodzi wieczór a nie wiemy o której nasi gospodarze idą spać.
Wstępujemy jeszcze na małe piwko i wracamy na prom. Po drodze robimy zakupy na kolację, ucinamy dłuższaą pogawędkę w sklepie- sprzedawczyni traktuje nas jak atrakcje dnia, nie mogę przerwać potoku pytan. Samo życie- raz za dużo zainteresowania, drugi raz za mało. Zaraz po powrocie M. proponuje spacer na plażę. Jesteśmy co prawda trochę zmęczeni ale mamy nadzieję, że po powrocie zastaniemy chłodniejszą temperaturę w mieszkaniu . Przechodzimy przez zapyziały, pełen śmieci lasek i lądujemy na przepięknej plaży, której urody nie dają rady zeszpecic nawet betonowe pomosty. Uroku dodaje zachodzące złoto- czerwone słońce.
 Rozkosznie ciepła woda...ach! życie jest piękne....

Wieczorem oglądamy razem  pokaz fajerwerków z okna balkonu - nie było to jakieś święto narodowe, po prostu  któryś z bogatych bonzów wyprawiał hucznie urodziny. W nocy, sprawdzam czy drzwi do pokoju są dobrze zamknięte i ukradkiem uchylam drzwi balkonowe....och! nareszcie cudowny chłodek!.

Geen opmerkingen:

Een reactie posten