20111106

LWOW

Na  dworcu  zostawiamy bagaże i przede wszystkim szukamy łazienki. Znajdujemy ją na drugim pietrze budynku dworcowego - czystą, nowoczesną, za jedyne 20 hr. Odświeżeni, wypijamy kawę w okolicznym barze i wyruszamy do centrum miasta, mijając żywe sfinksy...


Zdumiewa nas zły stan nawierzchni w mieście. Za rok Mundial a jedyne prace porządkowe to rozkopana ulica główna. Jan pyta mnie czy odczuwam specjalne wzruszenie spacerując ulicami Lwowa. Z pobliskiego miasteczka Sambor pochodzi moja rodzina ze strony mamy, ba! nawet jedna z moich prababek była Ukrainką. Nie, nie pika mi jakoś szczególnie w sercu - czuję się tutaj co prawda jak w domu, ale to chyba bardziej wynika z faktu, że bardzo podoba mi się architektura Lwowa,  jego mieszkańcy są niezwykle uprzejmi, chętni do udzielenia pomocy, z językiem nie ma problemów. Rozumieją zarówno gdy zwracam się do nich po polsku jak i po rosyjsku. Czasem odpowiadają po ukraińsku a wtedy, o dziwo i ja doskonale łapię o co chodzi. Ale gdy przejeżdża obok nas autobus z tabliczką wskazującą kierunek SAMBOR to mam taką niesamowicie przeogromną ochotę do niego wsiąść...





Po dojściu na Prospekt Swobody decydujemy się złapać taksówkę aby dojechać po odbiór biletów. Umawiamy się na 40 hr. i okazało się że, warto było. Raz, że to kawał drogi a dwa, że droga od przystanku marszrutki do domu Wasyla jest dość pokręcona.
Odbieramy bilety - wszystkie takie jak sobie życzyłam tzn. dolne miejsca. Daty i godziny się zgadzają - zadowoleni wracamy do centrum na śniadanie, tym razem marszrutką. Idąc za radą forumowiczów z portalu o wyprawach do Rosji, wstępujemy do Puzatej Chaty. Fundujemy sobie śniadanie tzw. europejskie i dodatkowo kupujemy jajka na twardo na drogę. Sniadanie jest przepyszne- mogę także z czystym sumieniem polecić ten lokal.


Nasz pociag do Symferopola odjeżdża dopiero o 13-tej zatem mamy jeszcze trochę czasu. Siadamy na tarasie przy doskonałym piwku Miedowyje, o rzeczywiście wyraźnym miodowym smaku.


Na dworzec wracamy tramwajem, gdyż już tworzą się już korki więc tramwaj wydaje nam się  najbezpieczniejszym środkiem transportu. O naiwności! Okazuje się, że we Lwowie nie ma ogrodzonych linii tramwajowych, w pewnych godzinach kierowcy samochodów zapominają o przepisach, jadą wykorzystując dosłownie każdy centymetr wolnego miejsca, zatem utykamy w gigantycznym korku. Na szczęście motorniczy otwiera nam drzwi pośrodku ulicy i dwa ostatnie przystanki gnamy na piechotę aby odebrać bagaże i jeszcze zdążyć zrobić zakupy. W sklepie niedaleko dworca chcemy zaopatrzyć się w prowiant na drogę, ale sprzedawczyni jest tak naburmuszona, że peszę się, tracę głowę i tylko kupuję wódkę (zatem niezupełnie tracę głowę), colę, bułki i jakąś konserwę rybną. Lwowiacy tak nas rozpuścili swoją uprzejmością, że gdy ten jeden raz spotykamy się z opryskliwością, boli to podwójnie. Na szczęście był to jedyny przypadek podczas podróży.
Mamy znikome zapasy jedzenia jak na 26-ścio godzinną podróż ale pocieszam się, że przecież jest  wagon restauracyjny ( do dziś wspominamy znakomite obiady w transsyberyjskim) no i na peronach można kupić coś dobrego u babuszek

Geen opmerkingen:

Een reactie posten