Rankiem przyjeżdżamy do Lwowa i po małej kawie przechodzimy na dworzec pociągów podmiejskich. Mamy szczęście - na peronie stoi już elektriczka do Szegini.
Na miejscu kierujemy się w stronę granicy. Na przystanku autobusowym zaczepia nas jedna z stojących tam kobiet, zapewniając, że za chwilę przyjedzie autobus, który zawiezie nas tuż pod przejście graniczne. To samo wykrzykuje do grupki polskich backpackersów, ale młodzi nie reagują nawet jednym słowem, zatem kobieta całą uwagę skupia na nas. Doradza, aby nie stać w kolejce z mrówkami lecz bokiem, wzdłuż siatki podejść do polskich celników i poprosić o wpuszczenie bez kolejki jako rasowych turystów.
W zasadzie chciałam właśnie postać w tej słynnej kolejce, poobserwować ludzi, posłuchać opowieści, ale po przekroczeniu ukraińskiej strony widzę naprawdę ogromny tłum a słońce solidnie przypieka. Dochodzę do wniosku, że aż tak ciekawa nie jestem i zgodnie z udzieloną nam radą boczkiem podchodzimy do polskich celniczek. Dwie umundorowane młode dziewczyny, niedbale oparte o barierkę, znudzone obserwują rozgorączkowane "mrowisko".
"Przepraszam"- bąkam nieśmiało- "czy możemy przejść bez kolejki? Bo my jesteśmy turystami".
Jedna z celniczek błyskawicznie prostuje się jak porażona prądem, z nagle surowym wyrazem twarzy a tonem, miażdżącym całą moją odwagę, pyta: "A dlaczego pani ludzi obraża?!" I dodaje wskazując głową na kłebiącą się masę ludzką: " Przecież to też są turyści".
Czuję się niesamowicie głupio i żarliwie zaczynam tłumaczyć, iż absolutnie nie miałam zamiaru nikogo obrażać, że to właśnie stojące w kolejce panie same, taka drogę mi doradziły. Celniczka uśmiecha się pobłażliwie: "Przecież żartuję. Pokażcie paszporty.... co? z Holandii? co was tu przygnało????!!!"
Przepuszcza nas do właściwej kontroli paszportowo-celnej. Celnik jest bardzo sympatyczny, ale kontrolę przeprowadza NAPRAWDE gruntownie.
Po polskiej stronie otaczają nas handlarze- ceny alkoholu i papierosów są rzeczywiście bardzo atrakcyjne- 10 zł za butelkę wódki czy koniaku i 5 zł za paczkę papierosów. Za ostatnie hrywny kupujemy koniak - będzie jak znalazł na dzisiejszy wieczór. Wsiadamy do busika jadącego do Przemyśla. Busik jest już prawie pełen, ale kierowca zdaje się na coś czekać. Po 20 minutach okazuje się, że czeka na zajęcie dwóch ostatnich wolnych miejsc. Płacę mu za te "martwe dusze" 4 zł. i w końcu ruszamy.
W Przemyślu najpierw idziemy na śniadanio-obiad a potem na dworzec. Błąd! Gdy opchani, leniwie, powoli, wtaczamy się na peron, okazuje się, że pociąg do Katowic uciekł nam dosłownie sprzed nosa.
W rezultacie do Katowic dojeżdżamy późnym wieczorem, umęczęni i podróżą z przesiadkami i upałem.
Gdy docieramy do naszego hotelu "Stajnia" - wydaje nam się ten przybytek rajem. Zjadamy prawdziwie królewską kolację, jeszcze tylko prosimy sympatyczną właścicielkę o wydrukowanie naszych biletów lotniczych, potem prysznic i już możemy rozpocząć degustację "granicznego" koniaczku. Zrywa się burza- znad drinków puszczamy do siebie oko: jak zaklinacze to zaklinacze!
Następnego dnia, po południu, jesteśmy już w domu
Geen opmerkingen:
Een reactie posten