Niestety, muszę założyć spódnicę zakrywającą kolana, bluzkę z długim rękawem i chustkę na głowę. Ubranie jest niby przewiewne ale i tak "gotuję się" w nim.. Z tego powodu zwiedzanie monastyru odbywa się w błyskawicznym tempie, poza tym, mnie to miejsce rozczarowało : mikroskpijnej wielkości sala cerkwi, cele mnichów niedostępne dla zwiedzających. Klasztor jest jednak w stanie dynamicznej rozbudowy- widać, że i tutaj mają prężnego Ojca Dyrektora.
Wychodzimy na drogę wiodącą do skalnego miasta i tu z ulgą zrzucam z siebie "cerkiewny mundurek". Wspinamy się kamienistą ścieżką, na szczęście powiewa wiaterk i spacer jest całkiem przyjemny. Przez drogę raz po raz przebiegają małe, zielone jaszczurki; usiłujemy którąś sfotografować z bliska ale okazują się zbyt zwinne dla nas..
Zwiedzamy Czufut Kale i robimy dłuższy postój w chłodnych skalnych pomieszczeniach.
Zar leje się z nieba. Zatrzymujemy się przy wózku z lodami i kupujemy dwa lecz za chwilę szybko wyrywam Janowi z ręki smakołyk- okazuje się, że data przydatności do spożycia skończyła się w lipcu 2010 roku. "Przecież data ważności jest do lipca"- obrusza się sprzedawca. "Tak, ale my teraz mamy 2011""-odcinam się. Jan patrzy z żalem jak odbieram pieniądze, mam wrażenie, że w tym upale wcale by mu ten jeden rok różnicy nie robił. Trzeba jednak być twardym i czujnym- tyle się naczytałam o "zemście chana" a u nas żołądki niestety wrażliwe.
Nad szczyty gór napływają ciemne chmury wracamy więc do Bachczyseraju.
Po drodze, z uciechą stwierdzamy że, istnieją jeszcze szczęśliwe świnki....
Wieczorne, śpiewne nawolywanie muzzeina do modlitwy uzupełnia wschodnią atmosferę. Na deser kosztujemy tatarskiego przysmaku , który na mój gust jest zbyt słodki i zbyt twardy.
Aby zapłacić rachunek musimy wymienić eurasie.Tym razem wymieniamy u cinkciarzy- ot jacy odważni się zrobiliśmy. Temperatura po burzy nieco opada tak, że dajemy się skusić na serię zdjęć w tatarskich strojach w przypałacowych ogrodach. Wybór sukienek jest wprost oszałamiający -decyduję się na mój ulubiony niebieski kolor .
Po drodze do domu wstępujemy do sklepiku. Po zrobieniu zakupów wracam do Jana stojącego przed sklepem z i rozmawiającym z jakimś staruszkiem. Dziadek nagle rzuca mi się w objęcia i usiłując wycisnąć łzy, dramatycznym głosem wykrzykuje :"Siostro!!!". Okazuje się , że jest to Polak, sprzedawca ziół, pan Leon , o którym tyle naczytałam się w internetowych relacjach z podróży na Krym. Planując te wakacje, święcie obiecywałam sobie zakup ziół u Pana Leona ale przy tym spotkaniu "oko w oko", mój zapał znacznie opada. Pan Leon opowiada o swoim ciężkim życiu, niskiej emeryturze i radości ze spotkania z rodaczką. Radości, która tak rzadko go spotyka. Zazwyczaj jestem bardzo ufna w stosunkach międzyludzkich, czasem wręcz głupio naiwna. Tym razem jednak wiem, ze pan Leon po prostu odgrywa komedię. Latem do Bachczyseraju codziennie przyjeżdżają i polskie wycieczki i indywidualni turyści z Polski- facet może nagadać się do woli . Niby wprost nie naciąga ale te łzawe opowieści o zbieraniu pieniędzy na studia wnuczka, na bilet do ojczyzny wydają mi się obliczone na miękkie serca sięgające do portfela. Taki swoisty Leon Zawodowiec. Fiodor znający miejscowe realia usprawiedliwa moją niewrażliwość na biedę Leona i moją nieufność co do koloru Leonowego nosa- datki ofiarowywane przez wrażliwych rodaków lądują w najbliższym monopolowym.. Jednak czuję się nieswojo, że jestem jakaś taka nieczuła, no bo i co z tego, że Leon sobie golnie skoro rzeczywiście życie ma nielekkie. Poza tym sama nie wylewam za kołnierz. Fiodor macha ręką na moje wątpliwości:" A kto ma lekko tutaj, a i wam też pieniądze z nieba nie lecą. Przejdź Joanna tu ulicą i daj każdemu przechodniowi parę hrywien, zawsze dobrze trafisz bo na potrzebującego. Każdy ma jakieś potrzeby, i my i wy, ale na wódkę nie żebrzemy". Ten ostatni argument przekonuje mnie więc z westchnieniem sięgam po bądź co bądź uczciwie zapracowany drink.
Wieczorem, w altanie, dzięki dobrze zaopatrzonej Fiodorowej Piwniczce, wraz z gospodarzem, urządzamy wieczorek "winny".
Fiodor opowiada burzliwe dzieje swojej rodziny- jak większość krymskich Tatarów i jego rodzina po wojnie została zesłana do Uzbekistanu . Po powrocie na Krym zaczynali od małej dwuizbowej chatki a teraz ...:"zobacz czego z czasem się dorobiliśmy" - tu Fiodor z widoczną dumą ( i słuszną) rozejrzał się po obejściu składającym się z domku z kwaterami dla turystów, domku rodziców i własnym, stojącym w zagospodarowanym ogrodzie. Zona Fiodora nie uczestniczy w naszym małym przyjątku- zna tylko tatarski, jest zresztą nauczycielką tego języka w miejscowej szkole. Niebacznie rzucam uwage, że Fiodor jako muzułmanin jednak pije alkohol i natychmiast gryzę się w język- nie powinno mnie to obchodzić. Nasz gospodarz jednak się nie obraża. Wzrusza ramionami :"Eee.. co to za picie, raz na dwa tygodnie jeden kieliszek". Czuję się zatem uhonorowana gdyż przy nas wypija kilka, no bo jest tak sympatycznie. Niestety, rano musimy wcześnie wstać. Chcemy jeszcze zwiedzić wnętrza pałacu a po południu wyjeżdżamy do Sewastopola, do naszych nieznajomych-znajomych z Hospitality Club.
Fiodor niepokoi się o nas i o tę sewastopolską gościnę tak bardzo, że nawet dzwoni do naszych przyszłych gospodarzy, czy aby napewno pamiętają o naszym przyjeździe. Pamiętają. M. tłumaczy Fiodorowi jak mamy dojechać a on z kolei nam. Przekonuje nas aby jednak pojechać autobusem a nie elektriczką - podobno droga równa jak stół. Fiodor uprzedza nas , że "... do ruskich bez prezentu nie wypada iść w gości a najlepszym prezentem będzie butelka wódki i zagryzka...". Przywiozłam co prawda ze sobą dekoracyjne, fajansowe, holenderskie saboty ale Fiodor kręci głową z dezaprobatą : "to nie wystarczy, musi być wódka, taka już ruska natura...". I tą psychologiczną analizą sowieckiego czełowieka kończymy wieczór.
Geen opmerkingen:
Een reactie posten