20170614

WYCIECZKA NAD SŁONE JEZIORA

      "Czy wszyscy mają plastikowe podkładki na siedzenia?" wrzeszczy przewodnik. "Bo z zasolonymi tyłkami napewno do tego autobusu nie wsiądziecie!" 
Siedzimy w pierwszym rzędzie, zatem nie wiem jak reagują nasi współtowarzysze wycieczki, ale cisza za mną świadczy, iż czują się trochę zastraszeni. Szczerze mówiąc, ja też. Jedyną osobą, która całkiem spokojnie przygląda się z okna monotonnemu pustkowiu, jest Jan nie znający rosyjskiego.
Wczoraj wykupiliśmy wycieczkę objazdową na jeziora o leczniczych właściwościach. Pierwszym z nich jest różowe Jezioro Lemurskie we wsi Grigoriewka.
 Jezioro, porównywane ze względu na stopień zasolenia do Morza Martwego, jest malutkie i płytkie, toteż woda jest rozkosznie nagrzana, ciężko z niej wyjść, bo i jakże można w niej poharcować. Rzeczywiście unosi ciało w górę bez żadnego wysiłku z mojej strony. Raz po raz próbuję przekręcić się na brzuch, ale za każdym podejściem woda przewraca mnie na plecy.
 Przewodnik nie żartował, przy wsiadaniu do autobusu trzeba zaprezentować  plastikowe torebki dla ochrony siedzisk - podobno ściekająca z kostiumów kąpielowych, silnie zasolona, woda niszczy obicia foteli.
 Następny postój jest niedaleko miejscowości Strelkowoje przy Arabatskich termach - dwóch zbiornikach wodnych; w jednym z nich temperatura wody wynosi 76 st.C, w drugim 46 st.C. 
O ich właściwościach leczniczych przewodnik opowiada takie wręcz bajki, że czekam tylko gdy zacznie zapewniać, iż po zanurzeniu się nawet amputowane kończyny odrastają. Moi współpasażerowie słuchają jednak z rozszerzonymi otuchą, nadzieją oczami... no cóż przy takiej opiece zdrowotnej jak na Ukrainie to już tylko pozostaje w cuda wierzyć. Jakieś ziarnko prawdy musi tkwić w tych opowieściach, bo tuż przy jeziorkach niemiecki lekarz wybudował i prowadzi bajecznie drogą, luksusową klinikę. Albo, po prostu, też potrafi pięknie opowiadać... 
Gromada ludzi, korzysta z dobrodziejstw akwenu, niektórzy brodzą, niektórzy stoją w wodzie po pas, niektórzy zanurzeni są po szyję. Sądząc, że doszliśmy najpierw do tego "chłodniejszego" jeziorka śmiało wkraczam do wody i... natychmiast z dzikim wrzaskiem z niej wyskakuję. Dwóch, cierpliwie stojących po kostki w wodzie, sześcio - siedmioletnich chłopców patrzy na mnie jak na wioskowego głupka. Sama też obrzucam ich zdumionym spojrzeniem - czy to mutanty? Truchleję i na widok mego męża stojącego, tak do połowy łydek w tym prawie wrzątku. 
"Wyłaź!" krzyczę " bo ugotujesz się żywcem !".
 Jan tylko wzrusza ramionami, dodając: "Ach! Można wytrzymać".
 "...Można wytrzymać..."...??? Przewodnik przestrzegał, aby na pierwszy raz nie korzystać z kąpieli dłużej niż pięć minut. Och! mówił o pięciu minutach, a mnie nie udaje się nawet na pięć sekund zamoczyć podeszew stóp ( a próbowałam kilka razy). Patrzę na dzieciaki, na Jana, na babkę, u której bez żadnych oznak bólu tylko głowa wystaje nad powierzchnię kipieli i straszna myśl przychodzi mi do głowy: "A może to ja jestem mutantem..."
w następnym zbiorniku ( oba akweny są takie plus minus kwadratowe, więc z trudem nazywam je jeziorkami), temperatura wody wynosi 46-47 st. C.
Brodzę tam z łatwością, ale i z niechęcią, bo wciąż woda wydaje mi się zbyt gorąca. 
Dopiero na prawdziwej plaży
raźno wskakuję do morza, mimo, iż tuż przy brzegu tarasują przejście wodorosty do złudzenia przypominające moczarkę kanadyjską. 
Jak rozkosznie! Może dlatego, że temperatura wody jest cieplejsza niż w Geniczewsku, może dlatego, że nie muszę się zmuszać do zdrowotnościowych kąpieli, może datego, że jesteśmy na Arbatce biegnącej równolegle wzdłuż azowskiego wybrzeża, zatem i wybrzeża mojego ukochanego Krymu. Pluskam się tak długo, jak przyzwoitość nakazuje, a może egoistycznie i dłużej. W naszym przypadku, kąpiący nurza się nie tylko w falach, ale i wyrzutach sumienia, bo zawsze któreś z nas zostaje przy bagażach ( tzn. pilnując kamery). Oczywiście nie chodzi tu o wartość materialną aparatu, ale o wspomnienia. Dlatego i kamery i apartu fotograficznego zawsze pilnujemy ja oka w głowie, bo przyjemność podróżowania dzielimy na trzy etapy. Pierwszą przyjemnością jest przygotowanie się do wyjazdu, a i ta dzieli się raz na praktyczną, czyli szukanie niedrogich lotów, hoteli, możliwości przemieszczania się na miejscu, a dwa na przygotowania radosne, czyli czytanie przewodników, blogów, przeszukiwania podróżniczych forum, oglądanie reportaży na youtube, słuchanie regionalnej muzyki, ćwiczenie lokalnych tańców. Drugim przyczynkiem do szczęścia jest oczywiście sama podróż, ale najdłużej trwającą uciechą są wspomnienia. 
    Wracając do autobusu napotykamy kram, przy którym zatrzymują się wszyscy nasi towarzysze podróży.
Sprzedającemu trudno szybko obsłużyć w pojedynkę taką gromadę, formuje się spora kolejka. Sama nie potrafię się przekonać do smaku suszonej, mocno solonej ryby, i niestety, gdy docieramy do naszego pojazdu gniewne uwagi, żale szofera na temat spóźnialskich pasażerów, jakkolwiek kierowane nie pod moim adresem, ale wylewane są na moją głowę. Kowal ukradł, Cygana powiesili... 
      Ostatnim punktem programu dzisiejszej wycieczki są słone zbiorniki wodne w Priozernoje, z których w sowieckich czasach pozyskiwano sól dla niemalże całego Sojuza. 
Różowy kolor woda zawdzięcza mikroaldze Dunaliella, żyjącej w akwenach o wysokim stężeniu soli. Barwa jeziora zmienia się w zależności od pory dnia. Teraz chyli się ku wieczorowi, więc mamy doskonałe światło do robienia zdjęć.
Po kolacji idziemy na krótki spacer po pustej plaży,
po czym zasiadamy na tarasie z widokiem na morze. Uśmiechamy się do rodzinki przy sąsiednim stoliku - mamy, taty i sześcioletniej dziewczynki. Rodzice dziecka nie reagują na nasz uśmiech, malutka też nie i co gorsza patrzy na nas ze zdziwieniem graniczącym z przerażeniem.
 "No cóż" myślę "codziennie nie słyszy niderlandzkiego". 
Kelnerka pojawia się dwa razy - raz przyjmując zamówienie od młodej rodzinki, drugi raz podając im ich obstalunek. Nasze wołanie, pstrykanie palcami, klaskanie, nie, nic nie pomaga, dziewczyna opuszcza taras, jakbyśmy stali się niewidzialni. Przykro mi, jest to trochę upokarzające, aby ukryć łzy napływające do oczu odwracam głowę w kierunku morza. Zapada zmrok, na plaży jest pustawo, w oddali grupa młodzieży rozpaliła ognisko - przypomina to pierwsze kadry z filmu "Szczęki".
 Mimo dobiegających z barów dźwięków muzyki, ślicznie liliowo - różowo ciemniejącego nieba, śmiechów przechodzącej młodzieży, łagodnego poszumu fal, wydaje mi się jakby czaiło się nad nami coś upiornego, coś apokaliptycznego. Nawet ciepły powiew znad wody wywołuje u mnie zimny dreszcz.
 W tej samej chwili Jan nachyla się ku mnie:
"Asia, nie uważasz, że to dziwne - jest jak w filmie "Szósty zmysł", nikt nas nie spostrzega oprócz tego dziecka, a i ona spogląda na nas taka blada, w jej oczach prawie można wyczytać:
"...widzę nieżywych ludzi na jawie, chodzą jak normalni ludzie, widzą tylko to co chcą widzieć, nie wiedzą, że są umarli..."". 
Jan oczywiście żartuje, jednak z bijącym mocno sercem łapię go za rękę szepcząc:
 "Uciekajmy stąd!"
Idziemy do kawiarenki polecanej przez Giennadija. Sympatyczna, uśmiechnięta (I och! ładna jak księżniczka!) kelnerka podaje nam kartę menu.
 Uff! wróciliśmy do świata żywych...jesteśmy rozpoznawani. 
Ceny w tym wypasionym barze nie różnią się od poprzedniego, różnica w wystroju, komforcie, a przede wszystkim w obsłudze wręcz kolosalna. Czemu nie przyszłam tu wcześniej...? 
Ano, ( cytując) gdyby głupota mogła latać, fruwałabym nad tym Geniczewskiem jak gołębica...

20170605

KOWEL, TUNEL MIŁOŚCI, RÓWNE

     Już przed dziewiątą budzimy się całkiem, całkiem wypoczęci.
Nie jesteśmy wybredni, lecz ta łazienka... nie, nie, za żadne skarby nie wejdę do tej wanny. Chlapie się tylko nad umywalką zimną wodą bo i gorącej brak. 


 Kupujemy bilety do Równego, pozbywamy się bagażu i idziemy na śniadanie do przydworcowego baru. Zamawiam barszcz ukraiński i niestety - ani moja zupa ani Janowy hot dog nie nadają się do spożycia. Na szczęście niedaleko napotykamy bardzo przyzwoitą restauracyjkę z pysznymi potrawami i radujące serce cenami.

 





Do odjazdu autobusu kręcimy się w pobliżu dworca, akurat jest targ to i jest co poglądać. 







     Gdy nadjeżdża nasz autobus tłumaczę szoferowi: "Bo my, proszę pana, chcemy dojechać do "Tunelu Miłości"". 
Kierowca poklepuje mnie po ramieniu i dodaje rechocąc:"Bądź spokojna. Przy mnie twoja miłość jest bezpieczna". 
Po godzinie jazdy zaprasza: "Joanna, siadaj przy mnie, pokażę ci gdzie macie wysiąść, ale najpierw pogadaj ze mną." Przysiąść muszę na półokrągłej osłonie pokrywającej silnik pojazdu. Rozmowa, mimo zapału szofera i mojego, nie toczy się wartko, gdyż co chwila zsuwam się na pupie z śliskiej pokrywy. Nie dam rady. Po kwadransie przepraszam i wracam na swój fotel. 
W centrum Klewania chcemy wysiąść, ale kierowca powstrzymuje nas:" Wysadzę was za osadą, bliżej waszego celu." 
Do torów kolejowych dochodzimy po godzinie marszu pustawą wiejską drogą, spoceni, zmęczeni, spragnieni. Już widzimy jak urokliwe jest to miejsce, ale najpierw przysiadamy na tarasie kawiarenki.


         "Tunel Miłości" powstał dzięki pociągowi, który jeżdżąc na trasie Klewan - Okrzew, regularnie przycina gałęzie tworząc łukowate sklepienie.

 

Miejsce to rozpropagował japoński reżyser Akiyoshi Imazeki swoim filmem "Klevani: Ai no Tunnel" z 2014 roku. Teraz to nie tylko atrakcja turystyczna, ale i ulubiona sceneria do ślubnych zdjęć. Nic dziwnego, miejsca aż ocieka romantyzmem. 










     Wracając, proszę  właścicielkę kawiarni, aby zamówiła dla nas taksówkę. 
"Ależ po co?!" odpowiada zdumiona "Toż do stacji jest o rzut beretem." Wskazuje nam zarazem kierunek przeciwny od tego, od którego przyszliśmy. Rzeczywiście, po kwadransie, mimo iż część drogi przebrneliśmy przez piach, docieramy na przystanek. Kierowca autobusu nie znał tego skrótu, czy zabawił się naszym kosztem? Ot, "szutnik".
      Minibusikiem dojeżdżamy do Równe, gdzie o północy zamierzamy wsiąść do elektriczki do Kijowa.


 

Na największym placu miasta spora grupa kobiet ćwiczy taniec. Wszystkie panie ubrane są w białe bluzeczki, większość zawiązała żółte lub niebieskie wstążeczki na przegubach.





 

Jak zauważyliśmy dotąd, patriotyzm na Ukrainie, na pierwszy rzut oka, objawia się kolorowo. Przystanki autobusowe, słupki, ba! nawet śmietniki pysznią się narodowymi barwami. 
Mijamy Sobór Zmartwychwstania Pańskiego

 


i zaczepiamy młodą parę pytając jaki kierunek musimy obrać, aby dotrzeć na dworzec kolejowy. Jak dobrze trafiliśmy! Małżeństwo - Tetiana i Wowa to przesympatyczni, gościnni, kulturalni ludzie, w dodatku znika bariera językowa, gdyż Wowa zna angielski, a Tatiana polski. Nie tylko podpowiadają jak najszybciej dotrzeć na stację, ale i proponują wspólny spacer po mieście, słysząc, iż nasz pociąg odjeżdża do Kijowa dopiero koło północy. Mają jakąś sprawę do załatwienia, więc najpierw prowadzą nas do kościoła pw. Narodzenia NMP i św. Antoniego, w którym teraz mieści się filharmonia.
 Dziś odbywa się tam koncert pianisty i muzyka grającego na instrumentach dętych. Wowa i Tetiana obiecują czekać na nas przed świątynią po zakończeniu występów. Nie jesteśmy odpowiednio ubrani na taką uroczystość, więc przycupujemy w ostatniej ławce i z zachwytem słuchamy. Pierwszą część kończy mój ukochany Canon in D Major Pachelbela.


Trochę mi wstyd, gdy w antrakcie, na placyku przed kościołem, otaczają mnie tylko eleganckie, wystrojone panie, a ja - w sportowej bluzeczce, w rybaczkach, trampkach i na domiar złego, jestem jedyną kobietą z papierochem w łapce. Czuję się nieswojo, jak jakaś chuliganka-melomanka. 
 Drugą część występu zamiast klasyki wypełnia jakieś straszliwe jazz session. Nie lubimy jazzu, a już od takiej eksperymentalnej formy to nas po prostu zęby bolą. Po prostu zgroza! a wyjść nie można, bo kościół nieduży, więc artyści zauważyliby naszą ewakuację, i takiej przykrości robić nie można. Cierpimy więc cierpliwie następne trzy kwadranse i zaraz po pierwszej burzy oklasków wysuwamy się na zewnątrz. Na bis nie czekamy. 
Z Tetianą i Wową spacerujemy po miejskim parku, tu Wowa min. pokazuje nam ruiny bunkru wybudowanego dla ochrony Ericha Kocha. Młodzi przestrzegają nas przed złodziejami w pociągu - nasza nocna elektriczka do Kijowa to podobno ulubiony teren działania przestępczych szajek. Wstępujemy jeszcze na taras kawiarni i po godzinie dziesiątej żegnamy się. Nie chcę przyznawać sie naszym nowym przyjaciołom, że wystraszyłam się nie na żarty i zamierzam wynająć pokój w "komnatach oddycha" na dworcu i pojechać rannym pociągiem. Domyślam się, już znając ich serdeczność, że zaprosiliby do ich własnego domu na nocleg, a my takiego kłopotu robić nie chcemy. Zatem teraz pędzimy na dworzec, aby wymienić bilety. Niestety następnego dnia dopiero późnym popołudniem jedzie pociąg do Kijowa, ale kasjerka zapewnia, że już od szóstej rano co godzina jeżdżą autobusy do stolicy. 
Po takich emocjach czas na naprawdę porządnego drinia. Lubię te przydworcowe bary w postsowieckich krajach nocą, bo dzięki wciąż kręcącej się w pobliżu policji, te obojga płci, w taki czy w inny sposób "upadłe anioły" kryją się w kącikach nikomu nie przeszkadzając, a atmosfera taka klimatyczna, trochę szelmowska...W dodatku drinki tanie jak barszcz, to i dopiero o północy zjawiamy się w hoteliku. Umeblowanie pamiętające lata 70- te, lecz tego porządku, tej czystości, tej uprzejmości pani recepcjonistki nie powstydziłby się Savoy w Londynie.






20170604

OBJAZDÓWKA PO UKRAINIE - DROGA DO KOWLA

          Tego lata organizujemy sobie "objazdówkę" po Ukrainie. 
Lądujemy w Lublinie wczesnym popołudniem. Robimy kultowe zdjęcia na lotnisku, 


po czym tramwajem dojeżdżamy na dworzec autobusowy - istną wieżę Babel, i to tuż zaraz po pomieszaniu języków. Pomimo otaczającego zewsząd harmideru, chaosu, brudu, zaniedbania, wszyscy połączeni wspólną niedolą szybko bratają się, gdyż to czy posługujesz się językiem polskim, czy to ukraińskim czy rosyjskim, jedno jest dla wszystkich jasne - godzina odjazdu wypisana na twoim bilecie jest baaaaaardzo umowna, a biura podróży, które sprzedały ci ten bilet mają cię  głęboko w d... i robisz z siebie idiotę próbując się do nich dodzwonić. 
Czekając na autobus do Kowla zawieramy znajomości z równie jak my spanikowanymi współpasażerami, którzy jednak starają się nas, nowicjuszy w tej podróży, pocieszyć: "W końcu wszystko się ułoży, dobrze skończy". Nie uspakajam się, no bo co co to znaczy "w końcu" ? 
Wreszcie po ponad czterech godzinach oczekiwania przyjeżdża, startujący z Warszawy, już zapchany autobus i wtedy świeże "braterstwo" nagle odbiega w przeszłość. Każdy, niemalże po trupach, usiłuje dostać się do środka pojazdu, aby nie tylko zająć wolny fotel, lecz przede wszystkim by znaleźć wolne miejsce na ogromne toboły. 
Zdesperowana ( autobus do Kijowa nie jeździ codziennie, więc MUSIMY się dziś załapać), wpycham się i ja, też niemalże po trupach. Robię to jednak nieudolnie i dostają nam się jedyne dwa wolne miejsca obok siebie, przy czteroosobowym stoliku. Nie ma mowy, aby wygodnie wyciągnąć nogi, a plecaki musimy trzymać na kolanach perzez następnych kilka godzin. Poza tym, toaleta w autobusie, z której wymontowano sanitariaty, pełni rolę schowka na towar kierowcy. 
Naszym najbliższym sąsiadem jest mój krajan, który z taką niebywałą złośliwą satysfakcją roztacza przede mną wizję siedmiu kręgów piekielnego polsko - ukraińskiego przejścia granicznego. Bawi się wyraźnie moim przerażeniem do momentu gdy dojeżdżamy do granicy. Kierowca autobusu napomina, aby nie wysiadać z pojazdu w strefie nadgranicznej. Polak, z wredną uciechą parska śmiechem, Ukraińcy wstydliwie, jakby przepraszająco, rozkładają ręce: "no cóż, tak to jest...musicie wytrzymać...".
Siedzę cierpliwie pierwsze 40 minut, choć bunt we mnie narasta. Kilka miesięcy temu trąbiono w kolejnych wydaniach niderlandzkiego dziennika TV o niebagatelnych sumach jakie Unia przekazała Polsce na zmodernizowanie wschodnich przejść granicznych. Jak słusznie zauważyła Margaret Tchacher, żaden rząd pieniędzy nie posiada - pieniądze rządowe ( a w tym przypadku pieniądze unijne) to forsa podatników, a więc i moja! I co, i teraz nawet nie mogę się wysiusiać!? 
"Proszę pana" zwracam się do zjawiającego się ( ach! w końcu! ) pogranicznika zbierającego paszporty "Mój mąż i ja koniecznie musimy skorzystać z toalety". Chyba zaskoczony moją "odwagą" urzędnik wskazuje nam ręką gdzie znajduje się WC. Równie zdumieni nasi współpasażerowie odprowadzają nas zszokowanym wzrokiem do drzwi. 
Gdy wysiadamy na zewnątrz, od właśnie kontrolowanego osobowego samochodu, odrywa się celniczka wrzeszcząc rozłoszczona: "A wy gdzie???!!!!". 
"Do toalety" odpowiadam spokojnie. Na szczęście za nami, w drzwiach autobusu,  "nasz" pogranicznik herod babę uspakaja:"Wszystko w porządeczku". Mina jednak i jemu i celniczce rzednie, gdy ośmieleni naszą "brawurą" pozostali pasażerowie wyskakują z pojazdu w drodze "na stronę". 
Po następnych 40 minutach otrzymujemy podstemplowane paszporty. Połowa współpodróżnych patrzy na mnie z podziwem jak na czarodziejkę, druga połowa podejrzliwie: "Ma jakieś konszachty z pogranicznikami?" A tu żadne konszachty, żadna magia nie zadziałała, ot - łut szczęścia ( niekoniecznie akurat mojego), że trafiliśmy na kogoś ludzkiego, choć w mundurze...
Na ukraińskim przejściu piękna dziewczyna odbiera mój paszport i z ciepłym uśmiechem dodaje: "Ubikacje są tu za rogiem". Ach! Fama przeszła granicę! W młodości i Jan i ja chorowaliśmy na nerki i chyba dlatego częściej niż te przepisowe, harcerskie siedem razy korzystamy z toalety. No ale, żeby zyskać międzynarodową sławę jako Mr. i Mrs. Siusialscy, no, tego się nie spodziewałam.
30 minut później opuszczamy przejście graniczne i pędzimy na wschód.
Mojemu polskiemu sąsiadowi ciężko pogodzić się, iż tak gładko i szybko przeszło przekraczanie granicy. Uprzednio upajał się wręcz, przedstawiając mi wizję ośmiogodzinnego oczekiwania na stempel wjazdowy w paszporcie. Teraz zaczyna straszyć mnie widmem niekompetentej obsługi w ukraińskich hotelach.:"Co ty sobie wyobrażasz, że recepcjonista wciąż czeka na wasze przybycie? Do Kowla dotrzemy koło trzeciej w nocy, oni już tam będą spać. Będziesz dobijać się do drzwi, a i tak nikt ci nie otworzy".
"To co robić?" pytam "Może dopłacimy kierowcy do biletu i pojedziemy dalej do Równego, albo i do samego Kijowa".
 Sąsiad blednie rozumiejąc, iż wpadł we własne sidła, bo   gdybyśmy wysiedli zgodnie z planem, zyskałby dodatkowe dwa wolne miejsca, co przy jego wzroście byłoby rzeczą niebagatelną. 
Mimo, i wie, że mam, głupio pyta: "Masz rezerwację? No to nie masz się czego obawiać, recepcjonista wam otworzy". Zasiał jednak ziarno niepokoju, w dodatku tuż przed Kowlem kierowca oświadcza, iż nie wjedzie do miasta, zatrzyma się na rogatkach, na szosie. A przystanek miał być pod samym hotelem! Dojeżdżamy pod stację benzynową, przy której parkuje wolna taksówka.Z ulgą wysiadamy z autobusu i tym samym pech się kończy. Taksówkarz opiekuje się nami niczym brat rodzony, za jakieś grosze podwozi pod hotel, wali w drzwi tak długo, aż naburmuszona recepcjonistka otwiera nam podwoje "Leśnej Pieśni".
Po spisaniu naszych danych z paszportów patrzymy na siebie wyczekująco. Nie rozumiem o co chodzi więc proszę o klucze, a ona parska złym śmiechem: "A to?" i pociera wymownie palcem wskazującym o kciuk. "Z góry opłacone" odpowiadam podsuwając jej pod nos wydruk z potwierdzeniem.
 Babka niechętnie kładzie na ladzie klucze. Po opuszczeniu ładnej recepcji hotelu, szokuje nas nieco widok pokoju, no i musimy sami przyoblec w powłoczki pościel, ale nie marudzimy płacąc za tę "dwójkę z prywatną łazienką" 8 euro i 14 centów. Poza tym, a raczej przede wszystkim jest prawie 03.00 rano. Zasypiamy od razu kamiennym snem.