20170917

CAMINO de LUXE

         Pielgrzymka do Santiago de Compostela, zwana też krótko "Camino", albo poetyczniej "Drogą, która woła". 
  Nie pamiętam kiedy i gdzie po raz pierwszy raz usłyszałam zew Camino, w każdym razie na długo przed spopularyzowaniem Drogi przez papieża Jana Pawła II podczas jego wizyty w Galicji. Na tę pielgrzymkę, już w latach dziewięćdziesiątych, umawialiśmy się z naszym przyjacielem, co prawda dając sobie sporo czasu na przygotowania - miało to nastąpić po przejściu Hansa na emeryturę. 
  Lata, ba! dziesiątki lat minęły i nagle o odłożonym do lamusa projekcie przypomniała oferta tanich lotów do Madrytu. Przyjaciel niestety nie może wyuszyć z nam, a i czas nie pozwala nam na rozpoczęcie pielgrzymki tak jak niegdyś planowaliśmy, czyli od progu domu. Mamy tylko dwa wolne tygodnie, zatem postanawiamy, iż początek naszego Camino nastąpi w Sarii, 112 km przed Santiago de Compostella, na tzw. Drodze Francuskiej.
 Z wiekiem staliśmy się dla samych siebie łagodniejsi - dziennie zamierzamy przejść około piętnastu kilometrów, a zamiast spać w wieloosobowych alberque, rezerwujemy pokoje dwuosobowe z prywatną łazienką. Ponadto nawiązujemy kontakt z firmą, która na całej trasie przewozić będzie nasze plecaki z jednego pensjonatu do drugiego. Jednym słowem - Camino de Luxe! 
      Ostatnie 100 km pokonane w pielgrzymce do Santiago de Compostela, według kościelnego prawa, zmazuje grzechy pątnika. Peregrynację można też odbyć w imieniu zmarłej osoby i czytając o tym Jan wpada na genialny pomysł:"Przejdźmy Camino w imieniu Twojej mamy i brata". 
  Choć pewna jestem, że oboje przebywają w jakiejś niebiańskiej szczęśliwości i nasza pąć do odpuszczenia grzeszków im niepotrzebna, ale jaka to piękna myśl - takie uczczenie ich pamięci.
   Idea przyświeca, gdy przyszywam podobizny Mamusi i Krzysia do naszych plecaków i szykuję komplet małych fotek, do umieszczania ich po drodze w przydrożnych kapliczkach. 
Specjalnie wybrałam fotografie z dzieciństwa, gdyż kiedyś wyczytałam, że patrząc na zdjęcie dziecka, przedłużamy sobie życie o kilka sekund. Miło pomyśleć, że każdy pielgrzym, który zerknie na wizerunki Moich Drogich zyska tych kilka chwil ekstra!
Jeszcze tylko kupujemy credencial -
taki pielgrzymi paszport, w którym zbierać będziemy po drodze pieczątki, aby udowodnić w katedrze w Santiago, iż rzeczywiście odbyliśmy pąć,  no i już jesteśmy gotowi do drogi.

20170916

MADRYT

        Na lotnisku w Amsterdamie, przytomna jak zawsze ( w takich sytuacjach) , nie zważam na protesty Jana i kupuję w promocyjnej cenie półlitrową butelkę rumu. 
Lot przebiega bezproblemowo. W Madrycie lądujemy wczesnym wieczorem. 
Chyba perspektywa degustacji lotniskowego trunku sprawia, iż notatki z informacjami znalezionych na różnych blogach, jak dojechać publicznym transportem ( czy nawet dojść na piechotę) do naszego hotelu, wyrzucamy do kosza i ustawiamy się w kolejce do taksówki. Błąd, bo rzeczywiście, przejeżdżamy tylko jedno skrzyżowanie, po czym skręcamy w prawo i po paru metrach taxi zatrzymuje się po naszym lokum. Cena za przejazd taka sama, jak za kurs czy do centrum, czy na przedmieścia miasta, stała - 20 euro. No cóż - gapowe płacisz. Z drugiej strony fajnie, że tak wcześnie możemy się "zagospodarować".
Mamy czas na mały rekonesans w pobliskiej knajpce.
    Hiszpanie, podobnie jak Rosjanie, czy ( kiedyś) Polacy uważają, że przy alkoholu koniecznie trzeba zakąsić. Należę do tego gatunku pijusów, którzy muszą coś przegryźć nawet już po pierwszej "czterdziestce", zatem kocham ten zwyczaj. Do pierwszej lampki wina i butelki piwa podaje nam kelner gratisową porcję orzeszków, przy "powtórce z rozrywki" poczęstowani zostajemy krążkami, smażonej na głębokim oleju, ośmiorniczki. Dobry początek. 
    Wracamy do apartamentu w świetnych humorach, kupując po drodze w minimarkecie małe "conieco" na kolację. Śmieszne, ale parę plasterków hiszpańskiego salami, sera i jambonu, w połączeniu z amsterdmskim zakupem, sprawia, iż i zasypiamy jak niemowlęta, a następnego dnia, równie jak one, budzimy się wcześnie. O poranku wsiadamy, tym razem do autobusu, który wiezie nas na dworzec centralny w Madrycie.
 Zostawiamy plecaki w przechowalni bagażu i po wykupieniu biletów do Leon, zasiadamy za stołem dworcowej jadłodalni.
Po śniadaniu wracamy do centrum. 
Architektura miasta po prostu powala na kolana. Przepraszam, ale nie potrafię opisać zdjęć ze znawstem profesjonalisty. Popatrzcie sami....
Bardzo podobają mi się ceramiczne kafle z nazwami ulic.
Stolicę niekoniecznie trzeba zwiedzać na piechotę
Wzruszający napis, wzruszająca gościnność Hiszpanów
Błądząc klimatycznymi uliczkami
zupełnie nieświadomie, trafiamy na na najsłynniejszy plac w Madrycie - Plazza de Maior.
Zżymam się tu w duchu na moje "wieśniactwo", ale muszę wyznać szczerze: teraz bardziej interesuje mnie możliwość sesji fotograficznej w typowych hiszpańskich strojach, niż przepiękna architektura otaczających plac budynków. Do zdjęć nie trzeba się przebierać, wystarczy ustawić się za manekinem, który ubrany jest w narodowy strój.
Wracamy na dworzec
i cierpliwie czekamy na przyjazd naszego pociągu do Leon