20111106

WAKACJE NA KRYMIE CZ. I -- WYJAZD

Początkowo zamierzaliśmy pojechać na wakacje do Gruzji. Planując wyjazd szukałam możliwości dojazdu - marzyła mi się przejażdżka promem z krymskiego portu do Poti. Będąc już na Krymie grzechem byłoby nie zwiedzić choć najbliższej okolicy portowego miasta. Zasiadłam do przewodników i... utknęłam. Tyle cudownych rzeczy można obejrzeć na Półwyspie Krymskim zatem zdecydowaliśmy się spędzić całe wakacje właśnie w tym zakątku.
Wszystkie bilety na terenie Ukrainy wykupujemy przez pośrednika Wasyla ze Lwowa. W maju korzystam z promocji polskich kolei i kupuję bilety na pociąg z Krakowa do Lwowa. Mimo promocji jest to najdroższy bilet ( 200zł) i to na tym, bądź co bądź, najkrótszym etapie naszej wycieczki.
 Z Holandii przylatujemy do Katowic samolotem. Wylatując zostawiamy za sobą chłodną, zachmurzoną Holandię a w Polsce o 16-tej wita nas wręcz lipcowy upał. Sprzed dworca lotniczego odjeżdżają busiki do Krakowa, ale jest godzina mocno popołudniowa, drogi mogą być zapchane a przy tej temperaturze to średnia przyjemność utkwić w korku. Decydujemy się na pociąg.

 Dworzec katowicki jest w stanie przebudowy, czynne są tylko dwie kasy i oczywiście przed nimi wiją się ogromne kolejki. Pociągi do Krakowa jeżdżą co pół godziny więc stoimy cierpliwie, ale ci którzy spieszą się będą musieli zakupić bilet u konduktora. Pani kasjerka jest baaaaardzo asertywna, pracuje w swoim ślimaczym tempie nie zważając na utyskiwania klientów. Z biletami w kieszeni wcinamy jeszcze małe conieco, potem kupujemy (jakże kolorowe !) hrywny. Podróż do Krakowa upływa przyjemnie, mamy do swojej dyspozycji cały przedział.
W Krakowie na dworcu kupujemy tylko napoje i wsiadamy do naszego lwowskiego pociągu. Spimy w kuszetkach sąsiadujących ze sobą, u mnie w przedziale wyższe łóżka zajmują dwie Polki, w Jana przedziale lokuje się sympatyczna ukraińska para. Oboje dobrze mówią po angielsku więc gdy wychodzę na korytarz Jan już jest pogrążony w rozmowie z współtowarzyszami podróży. Pogrążony tym bardziej, iż dziewczyna jest po prostu prześliczna - istny prototyp Halszki Kuncewiczówny, aż sama patrzę nią z zachwytem. Z ich strony pada pytanie, które jeszcze niejednokrotnie będziemy słyszeć podczas całej wycieczki: " Jesteście z Holandii i jedziecie na Krym???? Przecież moglibyście pojechać do Hiszpanii!!!". Ani razu nie pomagają wyjaśnienia, że w Hiszpanii już byliśmy i że jesteśmy pewni, iż  na Krymie jest równie pieknie. Nasze tłumaczenie zawsze przyjmowane jest z niedowierzaniem, patrzy się na nas jak na jakieś dziwadła, jak w tym dowcipie :"skażi - swołocz! - mógł a nie chciał". Odnosimy wrażenie. że Hiszpania w oczach ukraińskiej młodzieży jest optymalnym wakacyjnym rajem na ziemi. Sprawdza się przysłowie : "Cudze chwalicie, swojego nie znacie " a raczej "nie doceniacie". Jest jednak późno więc wszyscy idziemy spać. Warunki w pociągu są naprawdę luksusowe - czyściutko, obszerna łazienka, europejski standard wystroju wnętrz. Przejazd przez przejście graniczne przebiega bezproblemowo, celnik ukraiński tylko pyta co przywozimy i sam sobie odpowiada : "Tylko osobiste rzeczy". Noc upływa jednak niespokojnie, raczej drzemię niż śpię. O szóstej rano pociąg wjeżdża do Lwowa.

LWOW

Na  dworcu  zostawiamy bagaże i przede wszystkim szukamy łazienki. Znajdujemy ją na drugim pietrze budynku dworcowego - czystą, nowoczesną, za jedyne 20 hr. Odświeżeni, wypijamy kawę w okolicznym barze i wyruszamy do centrum miasta, mijając żywe sfinksy...


Zdumiewa nas zły stan nawierzchni w mieście. Za rok Mundial a jedyne prace porządkowe to rozkopana ulica główna. Jan pyta mnie czy odczuwam specjalne wzruszenie spacerując ulicami Lwowa. Z pobliskiego miasteczka Sambor pochodzi moja rodzina ze strony mamy, ba! nawet jedna z moich prababek była Ukrainką. Nie, nie pika mi jakoś szczególnie w sercu - czuję się tutaj co prawda jak w domu, ale to chyba bardziej wynika z faktu, że bardzo podoba mi się architektura Lwowa,  jego mieszkańcy są niezwykle uprzejmi, chętni do udzielenia pomocy, z językiem nie ma problemów. Rozumieją zarówno gdy zwracam się do nich po polsku jak i po rosyjsku. Czasem odpowiadają po ukraińsku a wtedy, o dziwo i ja doskonale łapię o co chodzi. Ale gdy przejeżdża obok nas autobus z tabliczką wskazującą kierunek SAMBOR to mam taką niesamowicie przeogromną ochotę do niego wsiąść...





Po dojściu na Prospekt Swobody decydujemy się złapać taksówkę aby dojechać po odbiór biletów. Umawiamy się na 40 hr. i okazało się że, warto było. Raz, że to kawał drogi a dwa, że droga od przystanku marszrutki do domu Wasyla jest dość pokręcona.
Odbieramy bilety - wszystkie takie jak sobie życzyłam tzn. dolne miejsca. Daty i godziny się zgadzają - zadowoleni wracamy do centrum na śniadanie, tym razem marszrutką. Idąc za radą forumowiczów z portalu o wyprawach do Rosji, wstępujemy do Puzatej Chaty. Fundujemy sobie śniadanie tzw. europejskie i dodatkowo kupujemy jajka na twardo na drogę. Sniadanie jest przepyszne- mogę także z czystym sumieniem polecić ten lokal.


Nasz pociag do Symferopola odjeżdża dopiero o 13-tej zatem mamy jeszcze trochę czasu. Siadamy na tarasie przy doskonałym piwku Miedowyje, o rzeczywiście wyraźnym miodowym smaku.


Na dworzec wracamy tramwajem, gdyż już tworzą się już korki więc tramwaj wydaje nam się  najbezpieczniejszym środkiem transportu. O naiwności! Okazuje się, że we Lwowie nie ma ogrodzonych linii tramwajowych, w pewnych godzinach kierowcy samochodów zapominają o przepisach, jadą wykorzystując dosłownie każdy centymetr wolnego miejsca, zatem utykamy w gigantycznym korku. Na szczęście motorniczy otwiera nam drzwi pośrodku ulicy i dwa ostatnie przystanki gnamy na piechotę aby odebrać bagaże i jeszcze zdążyć zrobić zakupy. W sklepie niedaleko dworca chcemy zaopatrzyć się w prowiant na drogę, ale sprzedawczyni jest tak naburmuszona, że peszę się, tracę głowę i tylko kupuję wódkę (zatem niezupełnie tracę głowę), colę, bułki i jakąś konserwę rybną. Lwowiacy tak nas rozpuścili swoją uprzejmością, że gdy ten jeden raz spotykamy się z opryskliwością, boli to podwójnie. Na szczęście był to jedyny przypadek podczas podróży.
Mamy znikome zapasy jedzenia jak na 26-ścio godzinną podróż ale pocieszam się, że przecież jest  wagon restauracyjny ( do dziś wspominamy znakomite obiady w transsyberyjskim) no i na peronach można kupić coś dobrego u babuszek

ZE LWOWA DO SYMFEROPOLA

Ale mamy szczęście ! - nasz wagon stoi na peronie tuż przy schodach, po których z trudem wciągnęliśmy nasze bagaże.  Niestety, za chwilę dobija mnie informacja uzyskana u prowadnika: w pociągu nie ma wagonu restauracyjnego a do najbliższej  stacji gdzie można liczyć na babuszkowe zaopatrzenie dotrzemy dopiero za cztery godziny. Pozostaje zacisnąć i zęby i ...pasa. Rozglądam się po wagonie -  narazie jest zapełniony jedynie w 50%. Obok nas kilka bokowych miejsc zajmuje ukraińska rodzina: rodzice, córka, syn z żoną i  synkiem. Jak tylko pociąg ruszył rozpoczynają Piknik pod Wiszącą Plackartą. Ich mikroskopijny stoliczek szybko zaczyna przypominać obraz przedstawiający Lata Tłuste. Próbuję wmówić sobie, że jest to artystyczny Happening, obraz na żywo, sztuka wychodzi do odbiorcy. Guzik z tego! Przełykam ślinkę ( z nadzieją, że robię to cicho) i próbuję się opanować- przecież nie jestem ani dzieckiem ani łakomczuchem, no i przecież dziś zjedliśmy solidne śniadanie. Wbrew woli, jak magnes przyciągają wzrok te  różowiutkie szyneczki, wędzone kiełbaski, pieczone kurczaczki, pomidorki, ogórasy, jajka... W tym momencie mój żołądek szturcha mnie pięścią prosto w żołądek przypominając o konserwie rybnej i jajkach. Ale czym otworzyć puszkę? Proszę o pomoc głowę sąsiedniej rodziny, pana, który takim wielkim myśliwskim majchrem wprawnie radzi sobie z konserwą. Smaruję bułki mało apetyczną szarą bryją i nagle dostrzegam datę: listopad.2001 !!!! "Przecież jesteśmy zaszczepieni"" podsuwa głodny Jan. "Tak ale na żółtaczkę  a nie na zatrucia"- wzdycham. Ryba pomimo wyglądu pachnie smakowicie więc umawiamy się, że jest to data produkcji a dobra konserwa śmiało może wytrzymać nawet 10 lat. Jajka zostawiamy na "czarną godzinę"- licho wie, może to właśnie te kanapki z rybą to były nasze "lata tłuste". Te cztery głodnawe godziny szybko mijają i nareszcie postój ! W Babuszkowym Raju.!




Z wagonu wyskakuję z szybkością olimpijki i daję nura między rozłożone na peronie koszyki: niestety , w porównaniu z Rosją asortyment jest bardzo ubogi, głównie placki z serem albo z dżemem.A mnie się tak marzyło pieczone kurze udko! Jedna z pań sprzedaje placki z nadzieniem z  kurczęcia. Nie zachęcają ani wyglądem ani zapachem ale perspektywa 22 godzin bez jedzenia powoduje, że nie kapryszę i kupuję 4 sztuki. I nagle bingo!- młoda kobieta odkrywa ściereczkę przykrywającą koszyk i moim głodnym oczom ukazują się ruskie pierożki, apetyczne, pachnące, jeszcze cieplutkie, pokryte przysmażoną na maśle cebulką. Do tego kilka kubków czereśni .... z optymizmem patrzę w przyszłość.

20111105

Z LWOWA DO SYMFEROPOLA 2

Wsiadają nowi pasażerowie, min. nasi sąsiedzi z górnych łóżek. Jadą w sześcioosobowej grupie do Kercza, do pracy na platformach wiertniczych. Na stoliku rozkładają swoje wiktuały i butelki - niby dwie mineralki, ale w jednej jest samogon. Niestety, nie mają w czym rozrobić. Widząc ich bezradne miny podsuwam mój dzbanek na gorącą wodę. Są tak uradowani , że od razu zawiązuje się drużba między nami. Częstują nas nie tylko samogonem ale i ... pieczonymi udkami kurczęcia. A my już jesteśmy tak najedzeni pierozkami ! Samogonu próbujemy tylko po kieliszku bo (ech..zupełnie nie w porę!) przypomniał mi się film dokumentalny na BBC o zatruciach alkoholowych w Rosji. Miło będzie rano obudzić się i wciąż widzieć. Z ciekawości jednak jeden próbuję i chwalę :" Mocny!!!"   "Jak sowiecki sojuz"" - śmieją się. Wbrew moim chęciom rozmowa niebezpiecznie zbacza na tematy polityczne. Póki słyszę utyskiwania na korupcję, na napychanie własnych kieszeni przez najwyższe władze, na nieudolność rządu i mogę tylko potakiwać jest o.k. Przysłowiowej oliwy do ognia dolewa Jan pytając najmłodszego z towarzystwa, Bohdana, kto jest jego idolem. Ten bez zastanowienia odpowiada :"Stefan Bandera". Sztywnieję ale szybko się opanowuję i zmieniam temat: "Chcielibyście aby Ukraina została członkiem UE?".  Wszyscy krzywią się:  "Będzie tylko więcej złodziei do wykarmienia". Potem opowiadają o swoim życiu, o niemożności znalezienia pracy w miejscu zamieszkania, o wielomiesięcznej rozłące z rodziną.
Panowie piją w dość ostrym tempie zatem szybko rozchodzą się spać. Mam jak zwykle kłopoty z zasypianiem, żałuję teraz, że nie strzeliłam na "drugą nóżkę".
      Następnego dnia podróż wyjątkowo się dłuży, w końcu koło 15 tej dojeżdżamy do Symferopola. Jesteśmy zbyt zmęczeni aby jechać do Eupatorii tak jak planowaliśmy, decydujemy się zanocować w "komnatach oddycha" na dworcu. Dostajemy luksusowy pokój  z  łazienka za 300 hrywien, podobno ostatni wolny. Akurat! Bujać to my a nie nas...Obiad jemy w  jednej z przydworcowych knajpek a potem idziemy na zakupy.


W supersamie, przy stoisku monopolowym, dostajemy oczopląsu- wybór i ceny zdecydowanie poprawiają nam humor. Krótka przechadzka ulicami i wracamy do "domu". Dworzec w Symferopolu przypomina średniowieczny zamek, wokół którego rozbudowano podzamcze - miasto. Im dalej od dworca tym nie tylko bardziej pustawo ale i biedniej za to taniej. Wracamy w samą porę gdyż nad miastem rozpętała się burza. Delektując się pierwszym drinkiem na Krymie obserwuję  prawdziwe oberwanie chmury. Pod naszym oknem dwie parki namiętnie się całują. Nagle z łazienki wychodzi Jan ze zbroczoną buzią - tak paskudnie zaciął się przy goleniu, że trudno zatamować krew. Pomaga dopiero skrawek papieru toaletowego. I... dobry środek dezynfekujący...

20111104

SYMFEROPOL

Ranek wita nas cudowną, słoneczną pogodą. Mamy jeszcze sporo czasu do odjazdu pociągu do Bachczyseraju więc idziemy na spacer do pobliskiego parku.





 Z tablicy informacyjnej dowiadujemy się, że został założony w latach 30-tych ubiegłego wieku. W czasach świetności musiał być przepiękny - pozostały w całkiem niezłym stanie baseny wyłożone kolorową mozaiką - pewnie niegdyś wytryskały tu fontanny. Drzewa sa staruteńkie- takie brzozy widzę po raz pierwszy.


Widzimy obrazki, które moglibyśmy zobaczyć w każdym zakątku świata : dzieciaki grające " w nogę",




całującą się parkę ( jakiż "rozcałowany" ten Symferopol !) ,ale i obrazki. od których ściska się smutno serce - staruszek, i to takich na oko dobrze po siedemdziesiątce, sprzątających śmieci. Przy jednej z ławek, dochodzimy do przykrego wniosku, że przyjechaliśmy prawdopodobnie o jeden dzień za późno - już po imprezie....


Wracamy na dworzec gdzie kupuję bilety do Bachczyseraju.

20111103

BACHCZYSERAJ DZIEN PIERWSZY

W Symferopolu wsiadamy do elektriczki do Bachczyseraju. Jest to bardzo klimatyczny środek lokomocji: z głośnika rozbrzmiewa jakiś szlagier o potędze Sojuza, ktoś przewozi kanki... z mlekiem ?, z bimbrem? ; siedząca obok nas Tatarka paczkuje zioła , widocznie na sprzedaż, po czym , mimo upału owija swetrem głowę i ucina drzemkę kładąc się na drewnianej ławce. Przez przedział, trwożliwie rozgladając się za konduktorem, przechodzą handlarze z rozmaitym towarem: chińską tandetą, nasionami warzyw środkami ochrony roślin, ciuchami . Na naszym stoliku sprzedawaczyni zostawia kilkanaście starych numerów czasopism . Sa to głównie magazyny poświęcone parapsychologii i homeopatii. Nim zdążyłam przeczytać artykuł o znakomitej ponoć ukraińskiej wróżbiarce sprzedająca magazyny zabiera cały plik. No i nie dowiem się już czy rzeczywiście Alinie z Mauriopolu trafi się w końcu dobry chłop...Jakoś nikt nie skusił się na zakup lektury. Więcej sukcesu odnosi pani oferująca nawozy. Tymczasem krajobraz zaczyna się zmieniać na bardziej pagórkowaty , potem górzysty- przejeżdżamy przez most nad ogromnie głęboką przepaścią- a miało być bezpieczniej elektriczką! Po jakiejś półtorej godziny jazdy dopytuję współpasażerów kiedy dojedziemy do Bachczyseraju i tu siurpryza - okazuje się, że już dawno przejechaliśmy. Korzystam zatem z rady autochtonów i wysiadamy na najbliższej stacji aby złapać powrotną elektriczkę. Niestety, następna w kierunku Bachczyseraju jedzie dopiero za półtorej godziny. Próbuję zadzwonić do Fiodora, u którego rezerwowaliśmy nocleg, chyba źle wykręcam numer, bo kobieta, która podnosi słuchawkę, zdumiona komunikuje mi, że nie ma pojęcia o czym mówię, żadnego noclegu u nich nie ma. Jesteśmy na kompletnym zadupiu, jest parno, nad nami zbierają się burzowe chmury a mnie zaczyna zbierać się na płacz. Próbuję dodzwonić się jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze...w końcu słyszę sympatyczny głos Fiodora :"Joanna ? z Polski? Przyjeżdżajcie w zdrowiu, czekamy". Kamień z serca, mimo iż już zaczyna padać i czeka mnie jeszcze jeden przejazd przez przepaść. W końcu nadjeżdża pociąg i tym razem udaje nam się wysiąść na właściwej stacji




Od razu podchodzi do nas taksówkarz proponując dowóz do kwatery. Jego auto to stary biały moskwicz z szkarłatnymi, pluszowymi siedzeniami- niegdy pewnie marzenie każdego komsomolca. Po drodze kierowca dopytuje gdzie się zatrzymujemy- słysząc nazwisko gospodarza zarezerwowanej kwatery prycha pogardliwie: "Będzie tam dziki tłum, będzie brudno, będzie niewygodnie. Zawiozę Was w lepsze miejsce, za te same pieniądze". Trochę duch we mnie upada, ale pamietając miły głos Fiodora trzymam się dzielnie- przecież u kogoś o takim przyjemnym dla ucha głosie nie może być źle. Kierowca dalej kusi:" Rezerwowaliście ale nie zapłaciliście więc o co chodzi?". "U mnie słowo jedno"- ucinam. Taksówkarz na minutę się obraża, ale za chwilę znów podejmuje rozmowę. Tym razem wypytuje o nasz związek. "Chłopiec z Holandii pojechał na Wschód i zakochał się w polskiej dziewczynie, jakie to romantyczne" - zachwyca się z takim entuzjazmem, że i mnie robi się ciepło koło serca, czuję się jak bohaterka brazylijskiego serialu.Wreszcie( jaki ten Bachczyseraj długi) dowozi nas na miejsce i wbrew moim obawom, po syberyjskich doświadzczeniach, kasuje tyle na ile umówiliśmy się tzn. 25 hrywien ( 2,5 euro).



Dom, w którym mieści się nasza kwatera, położony jest na obrzeżach miasta, w końcu zwężającego się kanionu, zatem na brak pięknych widoków nie możemy narzekać. W dodatku znajduje się nieopodal Pałacu Chanów i drogi do Uspieńskiego Monastyru. Fiodor okazuje się równie sympatyczny jak i jego głos - od razu zawiązuje się między nami nić przyjaźni, tym bardziej, że mamy to samo poczucie humoru. Wprowadza nas do pokoju, który nie powala na pierwszy rzut oka na kolana: cztery ściany, trzy żelazne łóżka w stylu "późny Stalin" i to wszystko. Lazienka jest na zewnątrz- w jednej woda ogrzewana boilerem w drugiej ogrzewana słońcem. Toaleta "na narciarza" ale jest czysto i miejsce nocą oświetlone. Zresztą co tu kaprysić płacąc 5 eurasi za osobę. Dostajemy pachnacą pościel i już możemy się zagospodarować. Zaraz po kapieli wyruszamy na podbój Bachczyseraju. Przed wszystkim musimy wymienić pieniądze, niestety dwa kantory w centrum są zamknięte- jest już po 16-tej. Co prawda, co krok tatarscy cinkciarze proponują wymianę ale jakoś nie mamy odwagi- może to nielegalne, a jak złapie policja, to co- na Sybir ? już tam przecież byliśmy! Na szczęście wystarcza nam hrywien na obiad. Oboje nie jestesmy amatorami baraniny więc odnalezienie restauracji w której podają szaszłyki z kurczaka nie jest łatwe. Lądujemy w knajpce położonej naprzeciw Pałacu Chanów- tak nam przypada do serca, że odtąd stołujemy się tam codziennie. Podoba nam się wystrój i umeblowanie. Siedziska są na podwyższeniu, na którym też umieszczony jest niski stolik- można usiąść po turecku, można śmiało wyciągnać zmęczone nogi, ba! nawet można się położyć. Zamiast okien krata opleciona winoroślą.Obsługa przesympatyczna- młodzi chlopcy i dziewczęta próbujący ze względu na Jana sklecić parę zdań po angielsku a poza tym - ach, jacy ci Tatarzy przystojni!


Dostajemy pyszne szaszłyki przyprawione ziołami, których nie potrafię zdefiniować, chrzczę je więc ogólnym mianem "aromatycznych krymskich ziół". Do tego ziołowa herbata zamiast cukru zagryzana cukierkami smakującymi jak sprasowany cukier puder.Wracając na kwaterę, po drodze kupujemy małe conieco na kolację. Instalujemy się w Fiodorowym ogrodzie na wspaniałym tatrskim wynalazku: zadaszonej, podwyższonej platformie - altanie, wymoszczonej poduszkami.


Nim zdążyliśmy wypakować naszą wódeczkę pozostałą z Symferopola zjawia się gospodarz z dwoma butelkami po mineralnej wypełnionymi ciemnym płynem. To wino własnej roboty, jedno trzyletnie, drugie czteroletnie. Częstuje jednym i drugim - są naprawdę doskonałe, choć dość ciężkie, o wyraźnym owocowym czereśniowym aromacie. Fiodor jednak upiera się, że użył tylko ciemnych winogron. Rozmawiamy przez chwilę, degustując trunki, na temat: " jak u was się żyje a jak u nas". Zgodnie stwierdzamy, że warunki socjalne lepsze w Holandii ale klimat przyjemniejszy na Krymie. Zostajemy sam na sam z Janem, na stoliczku drinki, przekąska, noc jest rozkosznie ciepła, pachną róże, zapóźniony świerszcz ćwierka jeszcze w trawie a poza tym cisza głęboka, wokół nas w ciemności pobłyskują bielą kredowe góry, nad nami niebo jakże gwiaździste! Czuje się bezpiecznie i szczęśliwa. Noc upływa tak jak zawsze powinna upływać -zasypiam kamieniem a budzę się ptakiem.

20111102

BACHCZYSERAJ - DZIEN DRUGI

Dziś zaplanowaliśmy zwiedzanie Uspieńskiego Monastyru i skalnego miasta Czufut Kale. Upał już o dziewiątej rano daje się we znaki zatem pakujemy do plecaków parę butelek z zimnymi napojami. Droga do klasztoru jest w znakomitej większości ocieniona ale pod górkę,  dochodzimy więc do celu ździebko spoceni.
Niestety, muszę założyć spódnicę zakrywającą kolana, bluzkę z długim rękawem i chustkę na głowę. Ubranie jest niby przewiewne ale i tak "gotuję się" w nim.. Z tego powodu zwiedzanie monastyru odbywa się w błyskawicznym tempie, poza tym, mnie to miejsce rozczarowało : mikroskpijnej wielkości sala cerkwi,  cele mnichów niedostępne dla zwiedzających. Klasztor jest jednak w stanie dynamicznej rozbudowy- widać, że i tutaj mają prężnego Ojca Dyrektora.


Wychodzimy na drogę wiodącą do skalnego miasta i tu z ulgą zrzucam z siebie "cerkiewny mundurek". Wspinamy się kamienistą ścieżką, na szczęście powiewa wiaterk i spacer jest całkiem przyjemny. Przez drogę raz po raz przebiegają małe, zielone jaszczurki;  usiłujemy którąś sfotografować z bliska ale okazują się zbyt zwinne dla nas..
 Zwiedzamy Czufut Kale i robimy dłuższy postój w chłodnych skalnych pomieszczeniach.

Zar leje się z nieba. Zatrzymujemy się przy wózku z lodami i kupujemy dwa lecz za chwilę szybko wyrywam Janowi z ręki smakołyk- okazuje się, że data przydatności do spożycia skończyła się w lipcu 2010 roku. "Przecież data ważności jest do lipca"- obrusza się sprzedawca. "Tak, ale my teraz mamy 2011""-odcinam się. Jan patrzy z żalem jak odbieram pieniądze, mam wrażenie, że w tym upale wcale by mu ten jeden rok różnicy nie robił. Trzeba jednak być twardym i czujnym- tyle się naczytałam o "zemście chana" a u nas żołądki niestety wrażliwe.
Nad szczyty gór napływają ciemne chmury wracamy więc do Bachczyseraju.
Po drodze, z uciechą stwierdzamy że, istnieją jeszcze szczęśliwe świnki....

Zaraz po zainstalowaniu się w naszej ulubionej knajpce rozpętała się burza. Jak miło siedzieć w taki czas bezpiecznie pod dachem przy suto zastawionym stole.
Wieczorne, śpiewne nawolywanie muzzeina do modlitwy uzupełnia wschodnią atmosferę. Na deser kosztujemy tatarskiego przysmaku , który na mój gust jest zbyt słodki i zbyt twardy.
Aby zapłacić rachunek musimy wymienić eurasie.Tym razem wymieniamy u cinkciarzy- ot jacy odważni się zrobiliśmy. Temperatura po burzy nieco opada tak, że dajemy się skusić na serię zdjęć w tatarskich strojach w przypałacowych ogrodach. Wybór sukienek jest wprost oszałamiający -decyduję się na mój ulubiony  niebieski kolor .


Po drodze do domu wstępujemy do sklepiku. Po zrobieniu zakupów wracam do Jana stojącego przed sklepem z i rozmawiającym z jakimś staruszkiem. Dziadek nagle rzuca mi się w objęcia i usiłując wycisnąć łzy, dramatycznym głosem wykrzykuje :"Siostro!!!". Okazuje się , że jest to Polak, sprzedawca ziół, pan Leon , o którym tyle naczytałam się w internetowych relacjach z podróży na Krym. Planując te wakacje, święcie obiecywałam sobie zakup ziół u Pana Leona ale przy tym spotkaniu "oko w oko",  mój zapał znacznie opada. Pan Leon opowiada o swoim ciężkim życiu, niskiej emeryturze i radości ze spotkania z rodaczką. Radości, która tak rzadko go spotyka. Zazwyczaj jestem bardzo ufna w stosunkach międzyludzkich, czasem wręcz głupio naiwna. Tym razem jednak wiem, ze pan Leon po prostu odgrywa komedię. Latem do Bachczyseraju codziennie przyjeżdżają i polskie wycieczki i indywidualni turyści z Polski- facet może nagadać się do woli . Niby wprost nie naciąga ale te łzawe opowieści o zbieraniu pieniędzy na studia wnuczka, na bilet do ojczyzny wydają mi się obliczone na miękkie serca sięgające do portfela. Taki swoisty Leon Zawodowiec. Fiodor znający miejscowe realia usprawiedliwa moją niewrażliwość na biedę Leona i moją nieufność co do koloru Leonowego nosa- datki ofiarowywane przez wrażliwych rodaków lądują w najbliższym monopolowym.. Jednak czuję się  nieswojo, że jestem jakaś taka nieczuła, no bo i co z tego, że Leon sobie golnie skoro rzeczywiście życie ma nielekkie. Poza tym  sama nie wylewam za kołnierz. Fiodor macha ręką na moje wątpliwości:" A kto ma lekko tutaj, a i wam też pieniądze z nieba nie lecą. Przejdź Joanna tu ulicą i daj każdemu przechodniowi parę hrywien, zawsze dobrze trafisz bo na potrzebującego. Każdy ma jakieś potrzeby, i my i wy, ale na wódkę nie żebrzemy". Ten ostatni argument przekonuje mnie więc z westchnieniem sięgam po bądź co bądź uczciwie zapracowany drink.
Wieczorem, w altanie, dzięki dobrze zaopatrzonej Fiodorowej Piwniczce, wraz z gospodarzem, urządzamy wieczorek "winny".

 Fiodor opowiada burzliwe dzieje swojej rodziny- jak większość krymskich Tatarów i jego rodzina po wojnie została zesłana do Uzbekistanu . Po powrocie na Krym zaczynali od małej dwuizbowej chatki a teraz ...:"zobacz czego z czasem się dorobiliśmy" - tu Fiodor z widoczną dumą ( i słuszną) rozejrzał się po obejściu składającym się z domku z kwaterami dla turystów, domku rodziców i własnym, stojącym w zagospodarowanym ogrodzie.  Zona Fiodora nie uczestniczy w naszym małym przyjątku- zna tylko tatarski, jest zresztą nauczycielką tego języka w miejscowej szkole. Niebacznie rzucam uwage, że Fiodor jako muzułmanin jednak pije alkohol i natychmiast gryzę się w język- nie powinno mnie to obchodzić. Nasz gospodarz jednak się nie obraża. Wzrusza ramionami :"Eee.. co to za picie, raz na dwa tygodnie jeden kieliszek". Czuję się zatem uhonorowana gdyż przy nas wypija kilka,  no bo jest tak sympatycznie. Niestety, rano musimy wcześnie wstać. Chcemy jeszcze zwiedzić wnętrza pałacu a po południu wyjeżdżamy do Sewastopola, do naszych nieznajomych-znajomych z Hospitality Club.
Fiodor niepokoi się o nas i o tę sewastopolską gościnę tak bardzo, że nawet dzwoni do naszych przyszłych gospodarzy, czy aby napewno  pamiętają o naszym przyjeździe. Pamiętają. M. tłumaczy Fiodorowi jak mamy dojechać a on z kolei nam. Przekonuje nas aby jednak pojechać autobusem a nie elektriczką - podobno droga równa jak stół. Fiodor uprzedza nas , że "... do ruskich bez prezentu nie wypada iść w gości a najlepszym prezentem będzie butelka wódki i zagryzka...". Przywiozłam co prawda ze sobą dekoracyjne, fajansowe, holenderskie saboty ale Fiodor kręci głową z dezaprobatą : "to nie wystarczy, musi być wódka, taka już ruska natura...". I tą psychologiczną analizą  sowieckiego czełowieka kończymy wieczór.

20111101

BACHCZYSERAJ - DZIEN TRZECI

Rano Fiodor jedzie wraz ze swoją mamą na miejscowy bazar. Korzystamy z okazji i zabieramy się z nimi. Po drodze mama, wskazując na jedną ze skał, opowiada piękną legendę: tutaj, niegdyś,  handlarze niewolników porwali miejscowej matce dziecko. Kobieta strasznie rozpaczała i nagle ze skały wytrysnęła woda. Skoro góra zaczęła płakać wraz z matką to i zbójcom zmiękło serce i oddali matce dzieciątko. Na pamiatkę tego zdarzenia raz w roku ze skały wycieka woda.


Wnętrza pałacowe są bardzo piękne- szczególne wrażenie zrobiły na mnie stroje mieszkanek haremu- tak wspaniałych haftów jeszcze nie widziałam. Zarazem wzdycham nad jednostajnym życiem hafciarek - w swoich arcydziełach zawarły chyba własne wyobrażenie o pięknie niedostępnego dla nich świata.




Dochodzimy do słynnej fontanny  i ... można mnie skląć za kapryszenie ale fontanna nie jest tak zjawiskowa jak ją sobie przedstawiałam. Trzeba jednak zrobić obowiązkowe zdjecie bo być w Bakczyseraju i.. to tak samo jak być w Rzymie i...Niestety kłębi się przy niej tłum innych turystów- grupa wycieczkowa z Rosji, każdy z takim celem jak ja.. Czekam cierpliwie ponad dziesięć minut, widzę jednak, że niektąrzy pozuja po kilka razy a tu zbliża się następna grupa wycieczkowa. Nieładnie z mojej strony lecz zdesperowana uciekam się do sprawdzonej w Rosji metody manipulacyjnej.  Głośno narzekam po niderlandzku. Nikt mnie oczywiście nie rozumie ale szacunek do innostrańcow wciąż jeszcze żywy i robi swoje -z uśmiechem ustępuje mi się miejsca. Dwie sekundy, w aparacie na podglądzie ukazujemy się - ja i fontanna i już humor wraca. Teraz mogę z równie ciepłym uśmiechem podziękować grupie.



Oglądamy jeszcze  mauzoleum Dilary Bikecz ( jaki wzruszający ten bukiecik róż)


i wracamy na kwaterę spakować się. Fiodor odwozi nas na dworzec autobusowy- mieliśmy zapłacić tyle co za taksówkę ale Jan ma dziś szeroki gest i płaci podwójnie. Przypadł nam do serca ten Fiodor,  przypominają mi się słowa piosenki:"Jak tatarska orda bierzesz w serca corda"".Tak miły gospodarz rzadko się zdarza i choć za serdeczność trudno zapłacić pieniędzmi to jednak wiadomo- od przybytku głowa nie boli. Zapraszamy szczerze naszego gospodarza do nas i żegnamy się serdecznie - jakoś nie wypada "na misia" lecz za to ręce gorąco sobie ściskamy.
Autobus jest wiekowy ale otwarty szyberdach zapewnia miły chłodek. Wczesnym popołudniem przyjeżdżamy do Sewastopola. Choć zaczyna kropić deszczyk mamy doskonałe humory. W barze przy dworcu wcinamy świetnie przyprawione kotlety schabowe (znów te aromatyczne, krymskie zioła) i czekamy na naszych gospodarzy. Zjawiają się niebawem, łapiemy taksówkę i dojeżdżamy do ich mieszkania. Apartament jest dwupokojowy, nowoczesny, niestety jest okropnie parno a okna zamknięte na cztery spusty ze względu na kota. Kot -Pers okazuje się być rzeczywistym właścicielem mieszkania.


Pot splywa po nas strugami, w dodatku rozpadało się na dobre, nie ma mowy aby wyjść na zewnątrz . Wbrew Proroctwom Fiodorowym holenderskie saboty przyjęte są z entuzjazmem, natomiast wódka z wyraźnie mieszanymi uczuciami. Na szczęście gwaltowna ulewa szybko się kończy więc  zrywamy się  z ulgą wypryskujemy na dwór. Dzielnica, w której mieszkamy znajduje się w północnej części miasta, do centrum trzeba dojechać promem,  co okazuje się już samą w sobie fajną wycieczką. Sewastopol robi na nas ogromnie pozytywne wrażenie- pięknie odrestaurowane, jasne, neoklasycystyczne bydynki przy nadbrzeżu tworzą scenerię jakby wyjętą z obrazów przedstawiających włoska riwierę.
 Idziemy na plażę miejską czyli wybetonowane nadbrzeże -do głębokiej wody można zejść tylko po drabinkach.

 Chętnie wykąpalibyśmy się, niestety nie mamy na sobie strojów. Kręcimy się trochę w okolicy promu bo nadchodzi wieczór a nie wiemy o której nasi gospodarze idą spać.
Wstępujemy jeszcze na małe piwko i wracamy na prom. Po drodze robimy zakupy na kolację, ucinamy dłuższaą pogawędkę w sklepie- sprzedawczyni traktuje nas jak atrakcje dnia, nie mogę przerwać potoku pytan. Samo życie- raz za dużo zainteresowania, drugi raz za mało. Zaraz po powrocie M. proponuje spacer na plażę. Jesteśmy co prawda trochę zmęczeni ale mamy nadzieję, że po powrocie zastaniemy chłodniejszą temperaturę w mieszkaniu . Przechodzimy przez zapyziały, pełen śmieci lasek i lądujemy na przepięknej plaży, której urody nie dają rady zeszpecic nawet betonowe pomosty. Uroku dodaje zachodzące złoto- czerwone słońce.
 Rozkosznie ciepła woda...ach! życie jest piękne....

Wieczorem oglądamy razem  pokaz fajerwerków z okna balkonu - nie było to jakieś święto narodowe, po prostu  któryś z bogatych bonzów wyprawiał hucznie urodziny. W nocy, sprawdzam czy drzwi do pokoju są dobrze zamknięte i ukradkiem uchylam drzwi balkonowe....och! nareszcie cudowny chłodek!.

SEWASTOPOL

W nocy, Jan idąc do toalety nie domknął drzwi do naszego pokoju i nad ranem, z dumnie podniesionym ogonem, wkroczył Kot. On od razu zauważył na oścież otwarte drzwi balkonowe a ja od razu zauważyłam gdzie skupił wzrok. W jednej sekundzie przeistaczam się w Chucka Norrisa-  skok szczupakiem z łóżka na podłogę i już trzymam w garści rudą, kosmatą kitę Kota. Nawet nie pisnął tylko w oczach miał taki żal, świadomość kolejnej porażki...Choć w pokoju jest już gorąco, zimne dreszcze mnie przeszywają na myśl co by się działo gdyby Kotu udało się przedostać na balkon a z balkonu na upragnioną wolność, oczywiście o ile przeżyłby upadek z czwartego piętra. Zamykam balkon i tym samym zacieram ślady niemalże popełnionej zbrodni.
Po porannej kawie wyruszamy na Piąty Przystanek - miejsce z którego wyrusza większość sewastopolskich autobusów w rozmaitych kierunkach, w tym i nasza marszrutka do Bałaklawy. Po niecałej półgodzince docieramy na miejsce. Samo miasteczko wywiera przygnębiajace wrażenie- szarobure, odrapane postsocjalistyczne budynki, zaniedbane trawniki i zieleńce, popękany, dziurawy asflat na ulicach. Dojeżdżamy na przystanek końcowy tuż nad zatoką i nagle mamy wrażenie jakbyśmy przyjechali do innego miasta. Pieknego miasta. Kształt turkusowej zatoki przypomina jajko, przy wyjściu na pełne morze zwężającego się do wąskiego gardła, z obu stron otoczonego rudawymi wzgórzami porosnietymi oliwkowa i srebrzystozielona roslinnoscia. Na jednym ze wzgórz ciągną się resztki murów obronnych twierdzy genueńskiej, wysoko, hen pod niebo. Nad samą zatoką stoją pieknie odrestaurowane białe, kremowe, żółtawe wille, pensjonaty, hoteliki o czerwonych dachach. Woda w zatoce jest krystalicznie przejrzysta, roi się od meduz i malutkich czarnych rybek.





 W pewnym momencie podskakuje nam z radości serce- nad powierzchnię wody wyskakują ciemnoszare delfinki. Pierwsze delifiny na wolności, które widzimy. Mnie nie udaje się sfotografować ale Jana kamera rejestruje następny moment gdy znów pojawiają się w polu widzenia. Co prawda przez sekundę ale sa ! "Wskakuj do wody jak stoisz"- krzyczy Jan -"pochwalę się w pracy, że zafundowałem żonie kąpiel z delfinami". Oj nie, tak łatwo nie dam się zbyć.
Mimo, iż jeszcze nie jesteśmy zmęczeni to ze względu na upał, pomysł aby pokonać wzniesienie i obejrzeć ruiny twierdzy odpada w przedbiegach.

Według legendy okolice donżonu Klawesyn wywierają pozytywny  wpływ na potencję seksualną mężczyzn oraz na płodność kobiet. My już na dzieci jesteśmy za starzy a na tę naturalną wiagrę za młodzi, kierujemy się zatem na przeciwległy brzeg. Twierdzę Genueńską obejrzymy w Sudaku a naszym głównym celem w Bałaklawie jest baza łodzi podwodnych.


Wracamy do Sewastopola i tam wypływamy na rejs po porcie, chcemy obejrzeć flotę czarnomorską. Mnie ta wycieczka szczerze mówiąc nudzi ale Jan zachwycony biega od burty do burty namiętnie filmując.