Mamy
szczęście - nasz dwuosobowy pokój jest gotowy. Jest niestety kiepski, bez okna,
maciupki ( aż strach pomyśleć jakich rozmiarów musi być "jedynka")... no, ale
czystych łazienek w hostelu pod dostatkiem, kuchnia i sala jadalna obszerne,
poza tym śpimy naprawdę w centrum miasta.
Po tak długiej podróży nogi, ba! całe
ciało, domaga się kilkukilometrowgo spaceru, zatem zaraz po odświeżeniu się
wychodzimy do miasta. Najpierw, wstępujemy na śniadanie do najbliższego baru
(mnogość, rozmaitość kawiarni, barów, restauracji, fast -foodów na ulicy Nowy
Arbat, zapewni każdemu odpowiedni do jego kieszeni czy smaku posiłek).
W drodze
do metra przechodzimy przez most Nowy Arbat, gdzie postawiono niewielki pomnik
upamiętajacy ofiary z 1993 roku. Cześć dla poległych wciąż żywa - o monument
opierają się wieńce, obok leżą wiązanki świeżych kwiatów, palą się znicze. Tuż o
krok, przytupuje jakiś młody człowiek, macha do nas, coś krzyczy. Nie wiemy o co
mu chodzi, bo nieustanny sznur przejeżdżających samochodów nie tylko
uniemożliwia przejście na druga stronę ulicy (zatem i pod pomnik), ale i głuszy
okrzyki młodzieńca. Jan wyciąga kamerę w momencie, gdy z butelki stojącej na
trotuarze, pan nalewa do kieliszka wino .
"Jaki kulturalny"- myślę - "Zazwyczaj
ci, co piją alkohol na ulicy, po prostu "ciagną z gwinta"." Okazuje się, że moja
znajomość ludzkiej natury równa się zeru. "Kulturalny" człowiek zaczyna się
pienić, wygraża nam pięścią, a w następnej minucie kieliszek z winem zatacza
szeroki łuk i ląduje tuż przy nodze Jana.
Zdumienie, aż zapiera nam dech w
piersiach i to nie, nie z powodu agresji, tylko fakt , że to właśnie my jeteśmy
jej powodem, a przecież my to my -Asia i Jan na wakacjach !!! Coś takiego nam
się nie zdarza, bo ludzie, których spotykamy na naszych wyjazdach, są dla nas
zawyczaj tacy mili...no cóż, taka karma... a tu burak próbuje zburzyć dawno
ustalony porządek naszego Wszechświata.
Szybko otrząsam się i rozglądam za
policjantem...no i proszę!... są tuż tuż, i to aż dwa radiowozy, bo na drodze
prostopadłej do Nowego Arbatu doszło do zderzenia, na szczęście niegroźnego,
dwóch aut. Podchodzę aby zameldować niemiły incydent, ale dzięki niespodzianemu
głosowi z Nieba, przychodzi opamiętanie: przebywamy już ponad tydzień w Rosji, a
wciąż nie mamy potwierdzenia meldunku, policja może robić nam trudności, nie ma
sensu ryzykować. Zawsze mnie zaskakuje mnie, ile aspektów sprawy można
przeanalizować w jednej sekundzie, rozważyć wszystkie "za" i "przeciw"...
Cudna
pogoda wynagradza nam przykre zajście, a gdy dochodzimy do Placu Czerwonego
słoneczko grzeje tak mocno, że muszę ściągnąć swetr.
W Parku Aleksandrowskim
zachwycona tym faktem, ustawiam się do zdjęcia z troszkę niepowszednią dla mnie
pozą, zresztą wypatrzoną u Rosjanek, prezentując wyniuchaną w którymś "second
hand - dzie" prześliczną, moim zdaniem bluzeczkę. Zazwyczaj Jan musi "cyknąć" tak z dziesięć zdjęć, abym mogła wybrać choć jedno
możliwe do pokazania. Tym razem prawie wszystkie są dobre , co wprawia mnie w
doskonały humor, a że dobre myśli przyciągają dobre zdarzenia to i zabytek,
który koniecznie chciałam zwiedzić, wręcz przerasta moje oczekiwania.
Przechodzimy do najstarszej dzielnicy Moskwy - Zariady, która swą nazwę
zawdzięcza położeniu - tuż za dawnym rynkiem handlowym na Placu Czerwonym
("Zariady" oznacza "Za Rynkiem").
W XVI wieku wieku bogaci kupcy i bojarowie
osiedlali się tu ze względu na bliskie sąsiedztwo Kremla. W tym czasie powstało
też wiele kamiennych kościołów i folwarków klasztornych, otwarty został dwór
angielski i nieco później mennica.
W tej dzielnicy, dziadek pierwszego cara z dynastii Romanowów,
Michaiła Fiodorowicza, pod koniec XV wieku rozpoczął na terenie przylegającym do
ulicy Warwarka budowę dworu. Według legendy głosi tu urodził się car Michaił.
Cóż, długo się nie namieszkał - za panowania Borysa Godunowa wszyscy Romanowowie
jako najbardziej prawdopodobni pretendenci do tronu rosyjskiego popadli w
niełaskę, ojciec przyszłego cara, Fiodor Nikiticz został uwięziony, zmuszony do
wstąpienia do zakonu i przybrania imienia Filaret, a jego rodzina znalazła się na
wygnaniu.
Romanowowie nigdy na swój dwór nie powrócili - po śmierci Godunowa i
obwołaniu Michaiła carem, młody, szesnastoletni władca
zamieszkał na Kremlu, a dwór oddano na użytek klasztoru Znamenski.
Budynek był
kilkakrotnie przebudowywany; do dzisiejszych czasów zachowała się w swoim
pierwotnym kształcie jedynie piwnica z białego kamienia;
pomimo tego, po zwiedzeniu ekspozycji w dworcowym muzeum można sobie doskonale
zobrazować "szarą" egzystencje arystokracji rosyjskiej w XVI wieku, poniuchać
ducha epoki. Dla mnie, historyka, którego pasją jest życie codzienne w dawnych
wiekach, Dwór Romanowych, to po prostu perełka.
Przez szeroką bramę wchodzimy na
dziedziniec,
podziwiamy zewnętrzną urodę budowli,
i następnie pniemy się po schodach do środka muzeum.
W pierwszej sali oglądamy makietę przedstawiającą dwór w jego najwcześniejszej
formie.
Stoi tu też niezwykłej urody piec kaflowy.
Jeszcze ładniejszy w kantorku pana domu
Jadalnia po prostu powala na kolana
tak jak i gabinecik bojara
Wystrój pokoi głównie stanowią oryginalne przedmioty z XVII wieku. Elementy,
które trzeba było odtworzyć od zera, zrekonstruowano przy użyciu starych
technologii.
Najciekawszą jest kobieca część domu, do której prowadzą wyjątkowo wysokie stopnie schodów.
Ubrana w "rybaczki" i obuta w tenisówki wspinam się po nich z wysiłkiem, w
czasach nowożytnych, w ciężkiej, wełnianej czy brokatowej sukni, w butach na
obcasach chyba wybiłabym sobie wszystkie zęby już za pierwszym podejściem. Za to
w pomieszczeniach pani domu jakie skarby....
Wracamy na Plac Czerwony i w budynku GUM-u wjeżdżamy na ostatnie piętro, aby
zjeść obiad w ponoć najlepszej "Stołowojej" ( sieć tanich jadłodalni) w Moskwie.
Musi być dobra, i nie tylko my o tym słyszeliśmy, o czym świadczy długachna
kolejka przed drzwiami wejściowymi. Reygnujemy i w jednym z barów obok zjadamy
całkiem niezły i niedrogi posiłek.
Zachodzę też z reklamacją do sklepu, gdzie
sprzedano mi telefoniczną kartę. Sprzedawca korzysta z mojej niewielkiej wiedzy
technicznej w tej dziedzinie, a zatem też i z nieznajomości żargonu. Udaje mu się
wcisnąć mi "lepszą" kartę za, jak zapewniał, "niewielką" opłatę, za co jednak
dopłaciłam te dziesięć euro do dziś nie mam pojęcia. Najważniejsze, że
dodzwaniam się w końcu do córki.
Z Gumu wychodzimy na ulicę Nikolskaja - teraz
piękny, elegancki bulwar spacerowy, gdzie do wspólnej foty zapraszają Putin,
Stalin i chudziutki Lenin.
Jestem już bardzo zmęczona, wracamy więc do hostelu i instalujemy w "palarni",
tzn. na podeście między piętrami. Mimo, iż na ścianie wisi spora kartka z
przekreślonym papierosem, mało kto zwraca na nią uwagę. Okno jest otwarte na
oścież, a trzy popielnice na stojakach przepełnione są petami. Zaczynamy omawiać
wypadki dnia i nagle mrugam oczami, bo chyba przydarza mi się jakieś optyczno-
słuchowe złudzenie, omamy: podest jakby rozszerza się, lampa nagle zalewa klatke
schodową ciepłym, jasnym blaskiem, muzyka brzmi coraz głośniej... i nagle,
spotnanicznie wyciągam do Jana ręce w zapraszającym do tańca geście. Jan reaguje
typowo po męsku, tzn. mruczy coś o szczupłości miejsca ( oczywiście "replikuję"
przysłowiem o złej baletnicy) , ale chyba magia melodii i jego porywa, bo po
sekundzie oboje przyginamy kolana i szuramy nogami na tych czterech kwadratowtch
metrach w takt tanga. Ogarnia mnie jakieś nieprawdopodobne uczucie wręcz
upojenia, takiego ...bez powodu, jak w wierszu Tuwima :"... Życie?--- Rozprężę
szeroko ramiona (...) I krzyknę, radośnie krzyknę: - Jakie to
szczęście, że krew jest czerwona!..."
Nagle na naszym pietrze zatrzymuje się
winda i wytacza się z niej grupa rozbawionej młodzieży i mimo, iż natychmiast
znikają za drzwiami hostelu, poszarzało, muzyka ucichła, żarówka znów oblewa
przestrzeń mdłym światełkiem - pewnie na powrót nastroju nie ma co liczyć.
Idziemy spać, niestety jedna z osób korzystających z internetowego kącika,
dzieli się wrażeniami nie tylko z osobą, z którą rozmawia przez Skypa, ale
zupełnie nieświadomie, i z nami. Gdy wychodzę z pokoju i proszę go o
przyciszenie głosu, reaguje pozytywnie ale... ten wiele mówiący wyraz
oczu:"Wapniaki! Co wy tu wśród nas młodzieży robicie?". Pewnie i ma rację, ale
jest mi jednak przykro i choć dotrzymał słowa i jest cicho, zasypiam z trudem
Geen opmerkingen:
Een reactie posten