Serce mi się kruszy na miliard słodkich kawałków. A wciąż mam wyrzuty sumienia, że młodzież uregulowała wczoraj rachunek za piwo, no ale uparli się bardzo. No i jeszcze fakt, że dziś wyjeżdżamy i nie będzie okazji do rewanżu...
Taksówka wiezie nas na dworzec autobusowy, skąd odjeżdża nasz autobus do Uglicza.
Jeden z moich kuzynów ( a mam takich kochanych, nie trzech a pięciu Braci Budrysów) poprosił mnie o przysyłanie pocztówek z każdej miejscowości, którą odwiedzimy.
Jan zostaje z bagażami na dworcu autobusowym, a sama idę na pocztę, aby kupić znaczek i wysłać z Moskwy obiecaną widokówkę.
Stoją przede mną trzy osoby, liczę więc, że cała operacja nie potrwa dłużej niż dwadzieścia minut.
Po godzinie! rezygnuję. Mam co prawda do odjazdu autobusu jeszcze 40 minut, ale domyślam się, że Jan umiera z niepokoju, a szansę na kupno znaczka też widzę zerową, jako że przy okienku wciąż tkwi ta sama pierwsza osoba. którą zastałam przez godziną.
Tak dla jasności: pani usiłowała wysłać niewielką paczuszkę. Gdzie, co zawierała, dlaczego ważona była chyba z dwadzieścia razy przy asyście coraz to nowych urzędników, czemu pani zmuszana była do wypełniania kolejnych druczków, czy przesyłka została w końcu odprawiona - to zostanie dla mnie na zawsze tajemnicą.
Gdybym miała talent Czechowa napisałabym nowelę "Paczka Aniuty". Czechowem nie jestem, więc "uatrakcyjniam " Janowi czekanie na autobus zżymaniem się na biurokrację, i to nie tylko rosyjską.
Jan niby potakuje, w rzeczywistości chyba bardziej zajmuje jego uwagę typowy dla Rosji gwar dworcowy: okrzyki "Gorące pierogi!", "Zimne piwo!", "Lody!!!". skomlenie bezdomnych psiaków, wrzaski dzieciarni i upomnienia rodziców, pytania o numery autobusów, peronów, radosne powitania, sentymentalne pożegnania - cała ta swoista symfonia tak dobrze nam znana, tak kochana.
Nieważne, wygadałam się i do autobusu wsiadam już zupełnie uspokojona.
Wyjeżdżając z Moskwy od razu wpadamy w gigantyczny korek i choć żegna nas ogromny posąg matrioszki, to nie on przykuwa naszą uwagę. Droga rozwidla się, nasz pojazd stoi po lewej stronie sześciopasmówki, środkowa prowadzi na estakadę, prawa zawija pod wiaduktem. Normalny ( czytaj: szary, bez fantazji) kierowca, nawet gdyby pomyliłby się, to jednak trzymałby się wybranej drogi i jechałby do punktu gdzie mógłby zawrócić. Rosjanie rozumieją co oznacza słowo "watażka", a że "noblesse oblige", to i oglądamy sceny mrożące krew w żyłach. Nam i tylko nam. To zawracanie w środku drogi pod wiaduktem, to cofanie się, prawie na oślep na estakadzie, to kompletne łamanie wszelkich przepisów drogowych... a jednak do żadnej kolizji nie dochodzi...Oddycham z ulgą, gdy w końcu wydostajemy się na wolną przestrzeń.
Kierowca autobusu stara się nadrobić stracony na moskiewskich korkach czas i Siergiej Posad mijamy z maksymalną, przepisową szybkością, nie ma mowy, aby zrobić zdjęcie, ale i tak to co widzę przez moment, przyprawia o zawrót głowy. Miał rację nasz przyjaciel z Krymu namawiając :"Jak będziecie w Rosji koniecznie odwiedźcie to miejsce!!!" Odwiedzimy , następnym razem i to napewno!
Sam przejazd do Uglicza jest właściwie przeglądaniem ilustracji do rosyjskich bajek. Droga prowadzi głównie przez liściaste lasy, albo przez zachwaszczone pola, albo przez wioseczki, z których wiele powinno znaleźć się pod opieką UNESCO. Ach! Te stareńkie, urocze domki, niektóre wciąż ozdobione drewnianą, koronkową snycerką, pomalowane pastelowymi kolorami, świetnie kontrastującymi z naturalną zielenią otoczenia...
Pasażerowie , którzy wsiadają czy też wysiadają z naszego pojazdu, to przeważnie ludzie wiekowi, nie mają ani sił, ani środków, by odrestaurować siedziby. Młodzi, którzy zostają "na roli", niby odnawiają, a tak naprawdę, to dewastują historyczną wartość, piękno budynków, pokrywając je tynkiem lub sidigiem. Rosjanie mogą szczycić się wyjątkową kulturą, także w dziedzinie architektury, jaka szkoda, że młodzi tego nie szanują, nie podkreślają, zamiast mitomańsko nadymać się nad militarną siłą państwa.
Zmierzcha się, gdy dojeżdżamy do Uglicza. Wysiadamy z autobusu jako jedni z ostatnich pasażerów. Pytam kierowcę o drogę do naszego hotelu - wg. mapy powinien znajdować się tuż, tuż.
"Ależ moi drodzy, poczekajcie kilka minut - to mój końcowy przystanek. Zdam papiery w dyżurce i podwiozę was pod sam hotel. "
Nie tylko miła naszym sercom i nogom propozycja, ale wręcz niegrzecznością byłoby odmówić.
Te "kilka" minut przeradza się w kilkanaście; nieważne, bo mimo i już zmrok zapada, świadomość, że podjedziemy pod same drzwi hotelu czyni nas beztroskimi żartownisiami - czyż to nie niezwykła facjecja: backpackersi w gratis! taksówce - AUTOBUSIE!!!
Kierowca wychodzi z dyżurki z zaczerwienioną twarzą (chyba na „Dobry wieczór” przywitano go „ochrzantusem” - ale dlaczego? Korki pod Moskwą nie z jego własnej winy, świetnie prowadził pojazd, był miły, uprzejmy dla wszystkich pasażerów ... chyba ktoś w tej dyżurce odreagował swoje smuteczki na naszym szoferze). On, z kolei miliony razy przeprasza za opóźnienie i odwozi pod do drzwi hotelu. Tylko, że nie pod drzwi naszego hotelu ...
Tu, to jest okazałe 4- lub 5-gwiazdkowe miejsce dla bogatych, o którym nigdy nie myślałam, nie brałam pod uwagę, planując noc w tym mieście. Przemilczam ten fakt, w obawie, iż kierowca czułby się zobowiązany do zawiezienia nas pod właściwy adres, a przecież też ma prawo do odpoczynku, do wolnego wieczoru w gronie z rodziny.
Ściskając w podzięce ręce naszego dobroczyńcy, staram się wcisnąć w nie namacalny materialny, odpowiednik naszej wdzięczności.
Jak zwykle, strasznie trudny moment dla mnie: pudełko czekoladek lub flaszka z jakąś "dobrocią" byłyby bardziej odpowiednie. Niestety, nic pod ręką nie mam.
Kierowca obrusza się: „Ależ jesteście gośćmi naszego kraju. Naszym obowiązkiem jest wam pomóc”.
W kierunku właściwego hotelu zasuwamy szybko, pomimo zmęczenia, bo jest coraz bardziej "...ciemno, wietrznie, ponuro...", jeszcze tylko brakuje, aby gdzieniegdzie "...wrona zakrakała i puchały puchacze..." . Zaczepiam wciąż przechodniów pytając o drogę, niby rzeczywiście "tuż tuż", jednak dopiero po kwadransie skręcamy w uliczkę wiodącą nad brzeg Wołgi.
W międzyczasie zapadła noc - nadbrzeże, rzeka, pobliskie wzniesienie zlewaja się w jedną, głęboką czerń...i nagle... to co widzimy, aż zapiera nam dech w piersiach z zachwytu: subtelna sylwetka wznoszącej się na wzgórzu cerkiewki z dyskretnie podświetlonymi kolorowymi ścianami i złocistymi kopułami, zdaje się unosić w powietrzu, niczym bajkowy latający wiatrak. Zdjęcia, niestety, nie wychodzą, film też nie oddaje urody tego szczególnego momentu, więc przystajemy na dłuższą chwilę, aby nacieszyć oko, wyryć w sercu, utrwalić w pamięci to nadzwyczajne piękno.
Hotel "Moskwa", na który mogliśmy sobie pozwolić dzięki szczodrości naszych jubileuszowych gości ( a i tak niedrogi - 24 euro za dwójkę ze śniadaniem), okazuje się równie luksusowym jak ten, pod który podwiózł nas kierowca autobusu. Nie tylko nasz pokój jest super komfortowy - na terenie hotelu znajduje się także kryty basen, sauna, sala bilardowa, sala gimnastyczna, restauracja, gdzie... ach! tam to tylko paluszki lizać. Karta menu nieduża, co już pozytywnie świadczy
o poziomie szefa kuchni - studiuję ją uważnie, przełykając ślinkę łakomczucha przy każdym opisie potrawy. Intuicja mnie nie myli, podczas kolacji unoszę się pod sufit w tej kulinarnej nirwanie.
Geen opmerkingen:
Een reactie posten