20150928

UGLICZ

      Śniadanie podają nam aż trzy damy, jedna zastawia stół półmiskami z wędlinami i serami, koszyczkiem z pieczywem, maselniczką, druga pani podaje dzbanki z kawą i z herbatą, trzecia przynosi, o zgrozo,  OGROMNE talerze z zupą mleczną. Pomimo tej ostatniej potrawy, jakże tu przy takiej obsłudze nie poczuć się carycą...!                                                                                                                                

Bagaże zostawiamy w przechowalni w hotelu i idziemy obejrzeć ugliczowski kreml. Po drodze wstępujemy do Muzeum Mieszczańskiej Kultury  XIX wieku, gdzie (tak wyczytałam w internecie ) można sfotografować się, podobnie jak w Kolomenskoje, w strojach z epoki.






Karty wstępu do tego niewielkiego muzeum są dość drogie, eksponaty zakurzone, chaotycznie ułożone, a że nie kusimy się na żaden kosztowny suwenirek z muzealnego sklepiku naburmuszona szefowa opryskliwie odmawia fotosesji. No nic, przeżyję.                                                                                                                  

  Rozczarowanie z muzeum rekompensuję sobie na kremlu. 



                                                                       
 Gdy właściciel kramiku ze strojami robi nam zdjęcie, Jan zadaje mi dziwaczne pytanie: 
"Czy ja jestem teraz carem czy bojarem?"                                                                                                      "Jesteś carem!!!" stwierdzam tak stanowczo jak zrobiłaby to  Lady Makbet.                                       Uśmiecham się do kamery, ale w środku skręca mnie z irytacji: 
" Carem czy bojarem?!Też coś, jak mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości..?"                                                                                                          

Kilku turystów kręcących się na dziedzińcach kremla nie zakłóca spokoju tego sielskiego, bajkowego zakątka.





 Ściany budynków pysznią się kolorami, dumnie błyszczą złocenia. Cień rzucany przez ciemnozielone korony drzew nie ma w sobie nic upiornego, otula miłym chłodkiem, przyjemnie się w niego zanurzyć. Promienie słoneczne spokojnie ześlizgują się z liścia na liść, ptaszki uroczo ćwierkają, trudno uzmysłowić sobie jaka straszna tragedia  wydarzyła się tutaj 425 lat temu. 15 maja 1594 roku najmłodszy syn Iwana Groźnego, ośmioletni Dymitri został znaleziony martwy z poderżniętym gardłem na dziedzińcu pałacu. Według oficjalnego śledztwa  zgon nastąpił w wyniku nieszczęśliwego wypadku, podczas "zabawy w nóż".    .                                                                                                 

Tajemnicza śmierć chłopczyka była nie tylko powodem wieloletniej wojny domowej , ale i przyczynkiem do powstania legendy  o cudownie ocalonym carewiczu, a ta z kolei dała pretekst do Dymitriad - zbrojnej interwencji polskiej magnaterii, interwencji mającej na celu osadzenie na tronie carskim własnego kandydata . Jak zwykle w takich przypadkach  ( Edward V,  Ludwik XVII,  Anastazja) zjawił sie pretendent do tronu podający się za uratowanego w magiczny sposób następcę monarchy.       Na taką gratkę do wmieszania się w wewnętrzne sprawy Rosji tylko czekaliśmy...

W miejscu gdzie nastąpił zgon Dymitra postawiono cerkiew "Dymitri na krwi". Wisi w niej dzwon, który zesłano na Syberię, uprzednio wybatożony i pozbawiony serca za karę, iż nie bił na trwogę ostrzegając przed nieszczęściem. W  1892 roku wrócił do Uglicza i stanowi teraz atrakcję turystyczną.  Ciekawa też jest wystawa we wnętrzu dworu













Uglicz poza kremlem niczego ciekawego nie przedstawia, ale w zakamarkach miasta udało nam się znaleźć takie oto perełki :





   Na obiad do hotelu wracamy przez główną aleję parkową, wzdłuż której ustawione są stragany z pamiątkami. Sprzedawcy gorączkowo rozcinają toboły, dekorują stoły, wykładają swój towar. 

Trochę nas śmieszy ten pośpiech, bo oprócz nas żadnego turysty nie widać, a i jest już druga po południu. Dochodzimy do bulwaru i wszystko staje się jasne. Do nadbrzeża przybijają ogromne, wycieczkowe statki - hotele. Przy powitalnych dźwiękach  "Kaczuszki" granej przez miejscową orkiestrę, wysypują się z nich hordy pasażerów wczasowiczów. Handel zakwitnie.



Jeszcze tylko spacer w poszukiwaniu poczty, zresztą zakończony sukcesem ( w Rosji znaleźć skrzynkę na listy i kupić znaczki można tylko w urzędach pocztowych - nie zawsze łatwa sprawa) i udajemy się na dworzec autobusowy. Stąd wyjeżdżamy do Rybińska, z którego odchodzi nasz nocny pociąg do Sankt Petersburga.

Ludzi tłum, jedyna ławka zajęta przez pięć babuszek, a że do odjazdu jeszcze godzina trzeba przysiąść po prostu na rampie, na ziemi.

Opodal nas, dwóch mężczyzn pije piwo. Jeden z nich, tak głęboko zajrzał do butelki, że w pewnym momencie po prostu kładzie się na bruku i zasypia. Jego towarzysz, o nieco lepszej kondycji, idzie do kiosku, przynosi następną flaszkę, budzi kompana i zmusza do kolejnego łyku. 

Trzęsie mnie z oburzenia, bo choć nie krytykuję - sama za kołnierz nie wylewam, to jednak są granice! Mam ochotę grzmotnąć tego zdrowszego w plecy i wrzasnąć:"Zapijesz kolegę na amen!" 

Na szczęście "słabowity" nie daje się skusić na dalszą degustację i zasypia mocnym snem niewinnego.

  Do Rybińska docieramy po siódmej wieczorem, już w ciemnościach, w dodatku dworzec znajduje się na peryferiach miasta. Poza stacją, jedyny oświetlony punkt w okolicy to supermarket, ale i on zostaje o ósmej zamknięty. Pociąg nasz odjeżdża o 00.30, co robić do tego czasu? Jedyne miejsce gdzie można posiedzieć to mały bar z dwoma stolikami, oświetlony jaskrawymi lampami neonowymi. 

Wyciągamy książki, ale czytanie idzie opornie: co chwila ktoś wchodzi, wychodzi, krzesełka gniotą w pupę, każda pozycja okazuje się być niewygodną, światło razi, zmuszamy się do wypijania litrów herbaty (no bo coś trzeba zamówić w barze) i jeszcze ta świadomość, że tyle godzin przed nami...

Jeden z momentów, gdy nie ma nic romantycznego, awanturniczego w podróży, jeden z momentów gdy przez głowę przemyka myśl : "A może trzeba było wybrać opcję All In gdzieś na Tureckiej Riwierze..."

Na szczęście noc jest ciepła, zatem od czasu do czasu wychodzimy rozprostować nogi , aż w końcu,  po pięciu godzinach udręki wsiadamy do pociągu.


Geen opmerkingen:

Een reactie posten