20150928

Z KISŁOWODZKA DO MOSKWY

          Kisłowodzk opuszczamy z przemiłymi wspomnieniami, ale i z niemałym bólem głowy. Gdybyśmy wczoraj poprzestali na zdrowotnościowej śliwowicy, pewnie dziś czulibyśmy się o niebo lepiej, ale podczas imprezy "honorowo" wyciągneliśmy z naszej lodówki sklepową wódkę i... paskudnica zaszkodziła.
Jak dobrze, że dziś nie trzeba niczego zwiedzać...
Na dworzec dojeżdżamy taksówką, a czas oczekiwania na pociąg do Moskwy, skracamy, a właściwiej ujmując - umilamy wędrówkami do kiosku po "mineralkę".
    Kupując bilety kolejowe przez internet pomyliłam się i wykupiłam miejsca, które z sobą nie sąsiadują. Pytam więc dziewczynę z mojego "przedziału", mieszkankę  stolicy, czy nie zamieniłaby się z Janem na miejsca. Na szczęście nie stanowi to dla niej problemu.
 Pierwsze godziny w pociągu przesypiamy, a budzimy się dopiero w porze obiadowej i natychmiast  wyruszamy do restauracyjnego. Jan kusi się na kurczaka po kijowsku, sama, lojalnie wobec regionu, zamawiam wołowinę po osetyńsku. Jako potrawa - smaczna, ale żadne tam kulinarne wyżyny, ot, kawałki mięsa, ziemniaki, różne jarzyny, pokrojone w kostkę i polane sosem.
 Oba dania są dobrze doprawione, przygotowane ze świeżych produktów, więc nawet jak na Rosję, dość wysoki rachunek, ( 30 euro) nie boli.
W Krasnodarze wsiada i zajmuje jedno dolne i dwa górne łóżka w przedziale sympatycznej Moskwiczanki, rodzinka: mama, tata i z pozoru fajny sześciolatek, a w rzeczywistości - Mały Szatan. 
Nowa sąsiadka wykorzystuje podróż jako okazję do sprzedaży kosmetyków schowanych w jednej z jej ogromnych waliz. Pani, przez chwilę przysłuchuje się rozmowie Jana ze mną i choć nie rozumie oczywiście ani słowa ( a z pewnością nie rozważaliśmy wyższości kremów Nivea nad Olaz), błyskawicznie dochodzi do wniosku, że będę jej najlepszym klientem w tym pociągu. Jest głucha na moje zapewnienia, iż naprawdę niczego nie potrzebuję, wciąż grzebie w walizie i dokonuje prezentacji zachwalając coraz to nowe produkty. Och, jakże jej natrętność mnie męczy,
Nic to w porównaniu z zachowaniem jej potomka. Rozumiem, że dziecko nie posąg, ma swoje prawa, musi się wyszumieć, czasem głośno zamanifestować swoją radość życia, ale to co się dzieje w sąsiednim przedziale przechodzi wszelkie pojęcie. Tarzan z piekła rodem, z jednego górnego łóżka na drugie, potem na dolne, następnie na podłogę, skacze raz po raz ze zwinnością małpki, a i dźwięki, które przy tym wydaje nie można nazwać inaczej niż "odgłosy dżungli", i to naprawdę dzikiej dżungli. W pewnym momencie postanawia rozszerzyć swoje terytorium na nasz przedział, ale "me - NOT! Jane" i moje ( a inaczej też nie można tego nazwać) warknięcie: "Ani się waż !!!", skutecznie studzi jego konkwistadorskie zapały. 
Na peronie mama Szatanka znów próbuje namówić mnie na kupno jej produktów. Nie mam ochoty po raz tysięczny tłumaczyć jej DLACZEGO, i zapewniać, że NAPEWNO towaru nie kupię. Potakuję głową niby słuchając jej argumentów po prostu dla świętej sąsiedzkiej zgody, a tak naprawdę to jej przemowa jednym uchem wpada, a drugim wypada, Znudzona zapalam papierosa i wtedy okazuje się, że Lucyferek, choć  upadły anioł, to jednak wciąż anioł.
Chłopczyk z nieudawanym przerażeniem i troską w głosie krzyczy:
"Ciociu!!! Dlaczego Ty palisz, przecież to takie niezdrowe!? "
 Wzuszona tą dziecięcą trwogą o moje zdrowie, z zażenowanniem spoglądam na żarzącą się "fajeczkę".Och, to samo pytanie zadawałam sobie chyba z tysiące razy - "dlaczego?", więc i nie bardzo wiem co tu sensownego maluchowi odpowiedzieć. Jedyna dorzeczna replika, która przychodzi mi do głowy jest krótka:"Palę, bo jestem głupia". 
Mama Szatanka wybucha śmiechem, ale na jej synku moja odpowiedź robi wręcz piorunujące wrażenie - małec patrzy na mnie ze zdumieniem i strachem, jak na jakiegoś nieobliczalnego wariata. Okaże się to błogosławieństwem, bo gdy tylko diabełka zaczynają swędzić rogi, wystarczy jedno moje spojrzenie w jego kierunku, aby w miarę cicho zajął się zabawkami. Szybko też układa się do snu, przesypia spokojnie całą noc, a gdy rano się budzę po całej rodzince nie ma śladu. 
Dzień upływa nam na oglądaniu widoków z okna, czytaniu, przeglądaniu zdjęć, spacerach po peronie na dłuższych postojach
przysłuchiwaniu się rozmowom pasażerów.  Wymiana poglądów na aktualną sytuację w kraju prowadzona jest półgłosem, niektóre zdania wypowiadane są nawet i szeptem- jaka różnica z otwartą krytyką sprzed ośmiu lat w transsyberyjce.
" Źle się dzieje w państwie duńskim", nie wtedy, gdy istnieją takie czy inne problemy, ( ostatecznie, w którym pańswie jest dobrze?), ale wtedy, gdy obywatel nie ma odwagi zaprezentować swojego zdania głośno. 

Geen opmerkingen:

Een reactie posten