20150928

WYCIECZKA POD ELBRUS

      Aniołki od pogody zapominają o słupie rozkosznego mikroklimatu nad Kisłowodzkiem i zapowiadana wczoraj wieczorem cudowna pogoda, przeszła w inne rejony Kaukazu. Wczesny poranek gasi nasze humory widokiem szaroburego nieba i nikłym, ale zawsze jednak podłym kapuśniaczkiem.

 Lena wchodzi do kuchni gdy kończę pakować kanapki na wycieczkę. Na jej twarzy maluje się zażenowanie, przeprasza za nieciekawą aurę ( tak jakby to ona była odpowiedzialna za klimat w Kisłowodzku), wciska mi do rąk gruby koc. 
" Jakoś to będzie, może się rozpogodzi " - pocieszam i ją i siebie. 
         Na autobus czekamy dość długo, wypalam aż dwa papierosy, ale rozgrzeszam się, no bo takie wspaniałe, górskie powietrze z pewnościa szkody zniweluje. 
Zamiast spodziewanego wygodnego autokaru podjeżdża mikrobus, w którym prawie wszystkie miejsca są zajęte, musimy usiąść na bocznych wąskich fotelach. No cóż, przeżyjemy. 
Kierowca zabiera jeszcze z parkingu przed wypasionym sanatorium ostatnich pasażerów którzy urządzają niezła szopkę, winiąc i kierowcę i przewodnika, za fakt, iż firma przysłała busika i za to, że siedzą na najgorszych miejscach, po czym opuszczamy miasto. 
Przewodnik Sima, młody, najwyżej dwudziestoletni chłopak zwraca się do nas wszystkich per " Drodzy Przyjaciele". Myślę, że takiego zwrotu uczono go na kursach przewodników wycieczek, poza tym mnie to nie tylko nie przeszkadza, a podoba się. Nie każdy podziela moją opinię - mężczyzna, który wsiadł jako ostatni udziela ostrej reprymendy przewodnikowi: 
"Jak śmiesz zwracać sie do mnie tak poufale! Nie jestem twoim przyjacielem, nie jestem nawet twoim znajomym. Trochę szacunku!" 
Chłopak peszy się, przeprasza, po czym następnym razem, gdy zwraca się do nas wciąż "potyka się" na wstępie: "Drodzy przyj..., hm...goście". 
Opowiada wiele ciekawych rzeczy o historii mijanych miejscowości, urokach Kaukazu, zwyczajach mieszkańców Kabardii - Balkirii, zwraca naszą uwagę na specyficzne obejścia Kabardyńczyków. 
W przeciwieństwie do domów rosyjskich, w których okna zawsze wychodzą na ulicę, domy kabardyńskie mają okna wychodzące na dziedziniec. Przypominają mini fortece , gdyż chutory ogrodzone są wysokim parkanem, wejść na posesję można tylko przez bogato zdobione wrota. 
Bramy te odgrywają szczególną rolę. Kiedyś pełniły funkcję obronną, dziś zabezpieczają przed ciekawskimi sąsiadami, a dzięki zawieszonym na bramie lokom informują, iż w domu mieszka niezamężna córka, no i zarazem chronią te córki , bo zgodnie ze starożytnym zwyczajem panny zostają do ślubu porywane. Oczywiście w obecnych czasach jest to pozorowany raptus, wciąż jednak furta musi być solidna, inaczej złośliwi przechodnie podśmiewują się z pana domu, że jego potomkinie urodą nie grzeszą. 
    Pilot mówi wyraźnie, interesująco, ale w pewnym momencie i mnie rozdrażnia, gdy prosi aby nie jeść w samochodzie zabranych ze sobą wiktuałów. Prosi akurat w momencie, gdy zaczyna mi burczeć w brzuchu.
Za chwilę zatrzymujemy się na przerwę śniadaniową na parkingu przed przydrożną resturacją z cenami jak z kosmosu. Tym razem to ja daję upust złości:
"Aha! To nie z troski o porządek w aucie zabraniacie spożywania własnych kanapek . Tu w grę wchodzi układzik z właścicielem restauracji - zmuszanie turystów do albo zamawiania posiłków na miejscu albo zjedzenie swoich zapasów na ulicy ".
"Ależ możecie państwo śmiało usiąść przy stoliku, nie musicie niczego zamawiać" broni się przewodnik.
Rzeczywiście, nikt nas nie wygania, gdy rozpakowuję nasz piknikowy koszyczek. Udobruchana, jednak zamawiam gorącą herbatę.
Psiaki, węszące przy śmietnikach,
 na szczęście w nieszczęściu, są rozpieszczone pod względem kulinarnym przez turystów- z kanapek mądrale wyciągają tylko wędlinę. Jeden z kundelków obwąchuje szynkę, którą mu podsuwam ( czyżby miał wątpliwości co do jej świeżości ?), macha przyjaźnie ogonkiem i decyduje się jednak na mielońca ofiarowanego przez moją współpasżerkę. Kapryśnik! 
     Przejeżdżamy przez miasto -ducha Tyrnauz. Niegdyś w pobliskich kopalniach wydobywano wolfram, po upadku ZSRR, kopalnie zamknięto a ludność zaczęła emigrować. Opuszczone bloki, zakłady przemysłowe popadające w ruinę nie tylko szpecą otoczenie, ale i  przygnębiają ponurym, wręcz katastroficznym widokiem.
W miejscowości Wierchij Baksan podjeżdżamy pod malowniczy kanion  z małym wodospadem na rzece Baksan,
a tu nie tylko ten pomnik przyrody wzbudza mój podziw. Droga , którą jechaliśmy nagle urywa się pod wysokim stumetrowym progiem skalnym. Na nim zawieszono linowy podnośnik - platformę pełniącą rolę windy dla samochodów.  Na szczycie skały, podobno dwa km dalej, jest już przejście graniczne z Gruzją.  
   Zagaduje mnie przewodnik pytając o wrażenia i dalsze plany urlopowe. Korzystam  z okazji i przepraszam go za ostre słowa na poprzednim postoju.
 "Nic się nie stało" uśmiecha się ciepło. "A dlaczego  jedziecie zobaczyć właśnie Elbrus?"
 Zdumiewa mnie to pytanie. Jak to dlaczego? Elbrus! Najwyższa góra w Europie... 
Sima macha lekceważąco ręką: " E.. przereklamowany... Dombaj! to jest dopiero przepiekne miejsce"
      Następną atrakcją jest wjazd wyciągiem krzesełkowym na górę Czeget, z jej wierzchołka podobno rozciąga się wspaniałą panorama  i widoczne są szczyty Elbrusa.  Rezygnujemy z tej przejażdżki jako, że już stresuje mnie wizja kolejki linowej na Elbrus, trzeba oszczędzać nerwy.
Aby "zabić" czas łazimy między kramami,
  i tu wpadam na pomysł jaki prezent przywieźć  naszej córeczce, a zatem  białą , szydełkowaną chustę na ramiona z angory. 
Przy pierwszym lepszym stoisku pytam o cenę, aby zorientować się z jaką sumą, mniej więcej, liczyć się przy zakupie chusty.  Dziękuję grzecznie za informację , odchodzę i nagle zdumiona słyszę najpierw wyzywające pytanie :"A co, może za drogo?" a potem stek wyzwisk po moim adresem. Nie powinno to być niespodzianką, gdyż z takimi reakcjami spotkałam się nie tylko na Kaukazie czy w całej Rosji, ale i w Polsce, Holandii i innych krajach, które odwiedziliśmy. Tak jakby wg.niektórych handlarzy, samo pytanie o cenę, zobowiązywało mnie do kupna. Choć , niby "multikultularne",  ale drażniące,  przykre i niestety, mimo doświadczeń, zawsze niemile zaskakujące zdarzenie. 
Zniesmaczeni, opuszczamy targ  i  przyglądamy się uroczym hotelikom, restauracyjkom w otoczeniu góry, w końcu zasiadamy w jednej z kawiarni.  I tu okazuje się, że ze mnie zuch - dziewczyna.
 Nie wiem, w którym to momencie spłynęła na mnie mądrość Wszechświata ( a przynajmniej jej cząstka), może w busiku lub tuż po opuszczeniu go, może w pensjonacie, a może jeszcze w domu, gdy planowałam wakacje... Ale do rzeczy! Owszem, poranek był pochmurny, wilgotny, nic jednak nie zapowiadało aż tak straszliwej, naglej ulewy. 
Bardzo mi żal współpasażerów, którzy właśnie, w tej chwili, drżą na wyciągowych krzesełkach, smagani potokami deszczu;  sama jednak, egoistycznie i.. trochę ( o wstydzie!) triumfalnie, delektuję się gorącą kawą i cudownym widokiem z ZADASZONEGO tarasu.
Robi się chłodno. Wracamy do busiku, gdzie znudzeni czekaniem na  turystów,  Sima i kierowca  witają nas z entuzjazmem.
Jan, ciekawy  jest przyczyny tego entuzjazmu, tak bardzo, że gdy już ostatni przemokły pasażer wsiadł do auta, pyta :
 "O czym rozmawialiście? Obserwowałem was bacznie: najpierw oni z roziskrzonymi oczyma o coś cię wypytywali, ty odpowiedziałaś chłodno, z rezerwą. Potem sama zadałaś im pytanie i w tym momencie w twoich oczach zabłysło rozgwieżdżone niebo. Z kolei oni jakoś tak beznamiętnie  udzielili ci odpowiedzi.  Co było tematem waszej rozmowy?"
Z ociąganiem się, niechętnie,  przyznaje:
 " To co zawsze... jak żyje się na Zachodzie Europy a jak u nich".
Jan  parska śmiechem : "  Rzeczywiście ten temat to "normalka",  i to też - u sąsiada  zawsze trawa zieleńsza..."
Następny postój jest już u podnóża Elbrusu.
Wypogodziło się,  wychodzi nawet słoneczko, no! to rozumiem!
Wsiadamy do wagonika z przesymatyczną azerbejdżańską parą, która widząc spanikowaną minę
i trzęsące się ręce, stara się odwrócić moją uwagę od wyimaginowanego niebezpieczeństwa rozmową, żarcikami,  opowiastkami, a wszystko to okraszone takimi serdecznymi uśmiechami, że następny etap kolejki linowej pokonuję tak śmiało, jakbym robiła to codziennie. 
   Dalej, na szczyt, a właściwie na jeden ze szczytów góry, można dojechać już tylko wyciągiem krzesełkowym. Zawieszony jest  nisko, przejazd nim oceniam jako "palpitacji sjerca niet" , tylko, że na tej wysokości jest w tej chwili potwornie zimno, a co to będzie na samej górze. Mam wprawdzie koc, który pożyczyła mi Lena... Z drugiej strony, natura mocno upomina się o swoje prawa, a toalety nieczynne...
Moje wahania rozwiewa Sima :" Im wyżej, tym gorsza pogoda, szczyty spowite będą we mgle, nie ma sensu piąć się dalej..."
     Znajdujemy się ponad 3000 m n.p.m., (dla mnie to prawie Himalaje), a  panorama ... czyż nie oszałamiająca pięknem..?

Już na dole wstępujemy do restauracji na przepyszne szaszłyki, a potem spacerujemy po targu. 
Daję się skusić na kupno baraniej czapy,  a używając Leny koca jako wierzchniego okrycia wmawiam sobie, że wygladam jak prawdziwy Czerkies.
 Dlaczego akurat Czerkies? Nasza córka Emilka, odbywała kiedyś staż w instytucji, w której większość pracowników pochodziła z Turcji. Współpracownicy Emilki stwierdzili, że wyglądem przypomina Czerkieskę.  
"Możesz być dumna"  -powiedziałam wtedy córce - "za najpiękniejsze kobiety  w haremie uważano Polki albo Czerkieski".  
Jako, że jesteśmy - córka i ja, bardzo do siebie podobne, pytam Simę czy potwierdza opinię kolegów Emilki.
 I on i kierowca naszego busiku patrzą na mnie ze zdumieniem i mocno opinii zaprzeczają. 
Znów rozwiewa się kolejna moja legenda- nie wyglądam egzotycznie, i to jak  kategorycznie stwierdził Sima :"nic a nic!



  Długo czekamy na hardkorowców, którzy postanowili „podbić” szczyt. Zjedliśmy obiad, dwa razy obeszliśmy  wszystkie stragany (tu kupuję Emilce chustę), a ekipa nadal nie jest kompletna. 
   Na parkingu Jan otwiera paczkę chipsów i nagle rozlega się potworny huk jakby bomba wybuchła a chipsy rozlatują się we wszystkie strony (chipsy pojechały z nami na 3000m n.p.m. - różnica ciśnień). 
Nasi towarzysze podróży aż podskakują, po czym rzucają Janowi złowrogie spojrzenia z wyraźnym przesłaniem:
 „W dzisiejszych czasach, a i szczególnie w tych okolicach takich niespodzianek się nie robi ". 
W drodze powrotnej nasz autobus zatrzymuje policja. 
W tym momencie robi mi się gorąco, bo nasze paszporty zostały w pensjonacie, a jesteśmy w strefie przygranicznej. Oczywiście nikt nam głowy nie urwie, ale mogą nas przetrzymać na komisariacie przez kilka godzin, a rano Lena zaprosiła nas na wieczór na grilla.!
Na szczęście dla nas, ale nie dla kierowcy, chodzi o wykroczenie drogowe, lecz dyskusja, sprawdzanie dokumentów trwa długo i do Kisłowodzka docieramy z dwugodzinnym opóźnieniem. 
Naszą altanę zajmują goście Leny i Saszy - kilka jej ciotek oraz syn i jego przyjaciel, którzy przyjechali dziś po południu z Moskwy. 
W związku z tym długim oczekiwaniem na nas zabawa już się zaczęła – na grillu smażone są pyszne kotleciki jagnięce, a na stole, między kilkoma sałatkami, króluje pięciolitrowa butelka śliwowicy. 
Wszyscy witają nas serdecznie, wylewnie, ktoś napełnia mi kielicha, ktoś podaje talerz pyszności, ze wszystkich stron pytają mnie o wrażenia - to się dopiero nazywa „powrót do domu dzieci marnotrawnych"! 

Geen opmerkingen:

Een reactie posten