20150928

ASTRACHAŃ DZIEŃ DRUGI

   Budzimy się o szóstej zupełnie wyspani, wypoczęci, tylko.. są wakacje i jakoś tak głupio wstawać o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze. Leżymy jeszcze z dziesięć minut i jednak podrywamy się. 
Śniadanie w hotelu składa się z filiżanki kawy, dwóch jajek na twardo i kromki chleba posmarowanej masłem. Szaleństwa nie ma. Na szczęście wczoraj zajrzelismy do pobliskiego supermarketu i dobrze zaopatrzyliśmy lodówkę w naszym pokoju. 
 Pod Kremlem zjawiamy się jeszcze przed ósmą, kręcimy się w pobliżu do wpół do dziesiątej, ale żaden autokar nie pojawia się. Co za rozczarowanie...! No cóż....nie jest tak duszno jak wczoraj, więc przynajmniej będzie można zwiedzić miasto. 
 Najpierw jedziemy taksówką na dworzec wykupić bilety na jutrzejszy autobus do Stawropola. Przy kasie okazuje się, że pieniądze nie wystarczą, potrzebne są jeszcze paszporty, które zostawiliśmy w hotelu. Nastepną taksówką wracamy po dokumenty, a każdy kurs przyprawia o przyspieszone bicie serca jak na rolocasterze i radość po dotarciu na miejsce, no bo znów udało się przejechać bez wypadku. 
 Bardzo sympatyczny taksówkarz zawozi nas nad Wołgę, w miejsce gdzie bedziemy mogli zażyć kąpieli w rzece. Prawdziwa piaszczysta plaża miejska znajduje się na przeciwległym brzegu, lecz jest otoczona zaroślami i całkowicie opustoszała, nie mamy odwagi plażować tam tylko we dwójkę, mając przy sobie wszystkie nasze pieniądze i dokumenty. Plażowisko, które wybrał dla nas kierowca to szeroki drewniany pomost dla wędkarzy, w pobliżu pustawej kawiarni. Kąpiemy się na zmianę. Krótko taplam się przy brzegu zarazem mocno trzymając się bali pomostu.Jan wypływa dalej, ale i on szybko wraca na brzeg.
Rzeka jest bardzo mętna, o jasnoszarym kolorze, a nam przypominają się wszystkie odcinki "Monster Fish", nie wiadomo co za zębiska kryją się w tutejszej głębinie. Nic to, najważniejsze, że przynajmniej ten punkt programu - kąpiel w Wołdze zaliczyliśmy. 
 Po dwóch godzinach wraca taksówkarz i widząc nasze jeszcze lekko wilgotne włosy pyta z niedowierzaniem:
 -To jednak naprawdę kąpaliście się w rzece ? Przecież woda jest potwornie zimna. 
Z kolei my patrzymy na niego ze zdumieniem: Zimna woda? Temperatura powietrza wynosi 29 stopni, a temperaturę wody oceniam na tak mniej więcej 25 stopni, czyli po prostu zupa. Facet chyba sobie z nas żarty stroi. Jednak mamy szczęście, że na niego trafiliśmy, ponieważ gdy prosze o zawiezienie nas na największy w Astrachaniu rybny rynek obiecuje pokazać nam lepsze miejsce. 
I rzeczywiście- za małą puszkę kawioru astrachańskiego z jesiotra płacę 10 euro zamiast spodziewanych 30-stu.
Ta miła finansowa niespodzianka wprawia mnie w doskonały humor( sholendrzałam) i miasto, które i tak już wcześniej przypadło nam do serca, oglądam ze szczególną sympatią do miejsca.




Na jednym z blokowisk, widać wyraźnie, że uroda miasta (jak i wszędzie na świecie) zależy nie tylko od władz miejskich, ale i od nastawienia mieszkańców: jednym się "chce", drugim nie...
Po zwiedzaniu miasta jemy obiad znów przy nadrzecznym bulwarze, tym razem w innej restauracji, na tarasie z widokiem na Wołgę. Tu także dostajemy spalone frytki, ale i furę surówek i przepyszne schabowe z grilla, chyba najlepsze jakie jadłam w życiu. 
Zazwyczaj podaję do obiadu niewielkie ilości mięsa, grill jest jednak moją grzeszną słabością i ze smakiem pochłaniam teraz kolosalnych rozmiarów kotleta - z wierzchu przyrumienionego, w środku i tak soczystego, że aż tłuszczyk cieknie po brodzie.
Janowi "niejadkowi" udaje się zjeść tylko dwie trzecie porcji, więc z westchnieniem - bo już NAPRAWDĘ jestem pełna, sięgam po jego talerz. Jesteśmy jedynymi gośćmi na tarasie, gdyż mimo pięknej pogody klienci siedzą wewnątrz restauracji.
Szef lokalu, jeden z kelnerów i kucharz obsługujący ruszt, stoją przy grillu i przyglądają mi się z ciekawością, coś między sobą szepcą i znów rzucają w moim kierunku, wcale nie ukradkowe spojrzenia. Mam wrażenie, że stawiają zakłady:"da radę zjeść, czy nie..."
 Chyba się nie mylę, bo gdy kończę Janową porcję cała trójka nagle wybucha śmiechem. I na zdrowie! choć nie kierowała mną ambicja, ale świadomość, że jeśli już świnka straciła życie, to po to aby nas nakarmić, a nie wylądować na śmietniku. 
Wolnym krokiem wracamy do "domu", żegnając się z Astrachaniem i obiecując, że to nie na zawsze.
W hotelu recepcjonistki pytają jak spędziliśmy dzień. Słysząc moją relacje obie wykrzykuja: -Kąpaliście się w rzece? W taki ziąb?! 
Zatem taksówkarz nie kpił z nas. Zdaje się, że dla mieszkańców Astrachania baraszkowanie w wodzie przy temperaturze poniżej 30 stopni grozi silnym zapaleniem płuc... 
Wieczorem chcemy rozpocząć degustacje kawioru, jednak otwarcie słoiczka z metalową pokrywką to nie lada wyzwanie. Używamy rozmaitych narzędzi, które podsuwają nam recepcjonistki, a pomagają dopiero obcęgi. Każde z nas próbuje przełknąć kilka łyżeczek kawioru i szczerze przyznaję, przychodzi nam to z trudnością. Odstawiamy ledwo napoczęty słoiczek do lodówki- jutro ucieszą się panie sprzątaczki. Zabieramy się do deseru.
Bingo!!! Astrachański arbuz to czerwone słodkie, soczyste niebo w gębusi.
W łóżku lądujemy jeszcze wcześniej niż wczoraj. To chyba jakiś taki swoisty jetlag

Geen opmerkingen:

Een reactie posten