Patrzę na nią ze zdumieniem i lekkim przestrachem. "Jak to? Przecież jest dopiero szósta rano, a już tak cieplutko."
"E..jakie tam ciepło. Ale ciesz sie." dodaje. " Przez ostatnie tygodnie było ponad 40 stopni, upał nie do wytrzymania."
I z czego tu się cieszyć, przecież po to tu przyjeżdżamy, po słońce Azji!
Jakkolwiek Astrachań leży w europejskiej części Rosji, to jednak po twarzach sprzedawców, policjantów i przechodniów na peronie, widać, że ta granica kontynentów na Uralu jest bardzo umowna.
Zostawiamy bagaże w przechowalni na dworcu i idziemy do przydworcowego baru na kawę.
Pomimo wczesnej pory, na grillu pieką się wielkie szaszłyki, większość gości pochłania ogromne porcje mięsa, frytek, grilowanych warzyw- to się dopiero powinno nazywać śniadanie KONTYNENTALNE! Z naszymi kubeczkami z kawą na stole i rogalikami musimy sprawiać wrażenie francuskich piesków.
Do centrum chcemy dojechać marszrutką, ale wszystkie podjeżdżające pod dworzec udają się w bardziej odległe dzielnice Astrachania. Pytam taksiarzy o cenę kursu pod nasz hotel i tu miła siurpryza- za 3 eurasie zajedziemy jak paniska.
Styl jazdy astrachańskich kierowców nazwałabym "na wariata". Nic dziwnego, że prawie każde auto ma uszkodzoną karsoerię.
Miasto sprawia przyjemne wrażenie, jakby po latach marazmu nagle się obudziło i rzuciło w wir odbudowy, przebudowy. Tak jakby młode, energiczne małżeństwo zamieszkało w starym dworku i z werwą zabrało się do odnowy domu. Wciąż jeszcze straszą i odrapane, secesyjne kamienice
i socjalistyczne, architektoniczne potworki,
ale wiele zabytkowych gmachów pięknie odrestaurowano a nowoczesne budynki zbudowane są z rozmachem i fantazją. Tworzy to jakiś taki misz-masz stylów, który łagodzi zieleń- rozległe trawniki, bajecznie kolorowe kwietniki, staruteńkie drzewa rosnące wzdłuż trotuarów.
Mimo iż, nasz hotel jest położony o rzut kamieniem od astrachańskiego Kremla, bardzo długa ulica, przy której stoi jest w fatalnym stanie, a większość domow jakby przeniesiona z Soweto.
Dwie recepcjonistki (wszystko co ładne na tej ulicy spotykamy w podwójnej ilości), długowłose, błękitnookie blondynki o figurach modelek, z ulgą przyjmują moją propozycję wpisania naszych danych do księgi rejestracji gości. Wiem, z poprzednich wyjazdów do królestw cyrylicy, w jaki popłoch wprawiają obsługę hotelową nasze paszporty z ( o zgrozo!) ŁACIŃSKIMI literami.
Dzisiejszy dzień to dzień miłych niespodzianek, pokój nie tylko duży, wygodnie umeblowany, z super łazienką, ale ma też Hurra! - balkon! Każdy palacz nałogowiec zrozumie moją radość. Nie trzeba będzie pędzić co chwila do hotelowego ogrodu na dymka, a i widok z balkonu wspaniały. Zachodzimy do pierwszego lepszego baru na śniadanie. Właścicelka zachowuje się jakby rozpoznała w nas królewską parę podrożującą incognito. Kłania się, dyga podając parującą jajecznicę i aromatyczną herbatę. Patrzy na nas z takim zachwytem, że i my rewanżując się, niemalże zamiatajamy podłogę kapeluszem prosząc o sol.
Gdy zagaduje o pieczywo, pani na chwile kamienieje, po czym wykrzykuje:" Zaraz podam, lecę duchem do piekarni"" i już jej nie ma. Zostajemy na kilka minut sami w lokalu, z otwartą kasą, w której może i nie ma wielkiego utargu, mimo to jakże wzruszające jest i takie zaufanie i taka troska o klienta. Kwota, którą musimy zapłacić jest po prostu śmiesznie niska, więc z przyjemnością i wdzięcznością możemy zostawić napiwek o równowartości rachunku.
Zwiedzanie Astrachania zaczynamy od Kremla, obejmującego zaskakująco dużą przestrzeń. Miasto w mieście, robiące na mnie dużo większe wrażenie niż moskiewski Kreml. Śnieżnobiałe i kremowe budynki zwieńczone jasno- i ciemnozielonymi cebulastymi kopułami i stożkowatymi dachami, na których dyskretnie złocą się krzyże.
Atmosfera jest też zupełnie inna, brak naburmuszonych przedstawicieli służb ochrony, za to na jednym z placyków ćwiczy taniec gimnazjalna młodzież. Wizytę w muzeum w obrębie Kremla odkładamy na następny dzień, gdyż mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia. Przede wszystkim wizyta w internetowej kafejce. W telefonie wciąż nie mam dostępu do internetu, próba połączenia się z telefonem naszej córci też zawodzi, zatem w kafejce wysłamy maila do domu, że u nas sawsiem olrajt.
Niedaleko kafejki położony jest miejski bazar. Fereria kolorów, nie mówiąc już o zapachach, po prostu powala na kolana. Granatowe i złociste kiście gruzińskich winogron o podłużnych owocach pysznią się na stołach, obok nęcą kopczyki rożowozłotych brzoskwiń i pomarańczowych moreli rodem z Azerbejdżanu. Można też kupić wszelakie odmiany gruszek i jabłek, ale przede wszystkim uwagę przyciągają słynne astrachańskie arbuzy. Ogromne!!!
Z warzyw chyba najwięcej jest pomidorów rozmaitych gatunków, a więc i malinowe z różowym odcieniem i soczyście czerwone o nieregularnych ksztaltach zwykłe pomidorki i jasnoczerwone koktajlowe i bycze krwistoczerwone italiany. Konkurują z nimi pod względem ilości ogórasy, głównie gatunki nadające się do kiszenia. Leżące obok nich stosy kopru i czosnku drażnią mile powonienie, przypomninając, że śniadanie jedliśmy dawno temu.
Taka obfitość warzyw i owoców, Rosja może nakichać na nasze embargo. Gdy pstrykam fotkę jedna ze sprzedawczyń z zaciekawieniem pyta dlaczego robię zdjęcie.
"Aby pokazać w domu, że przez zakaz eksportu warzyw do Federacji, Rosjanie wcale nie głodują" odpowiadam.
"A ceny też sfotografowałaś ?"
Odpowiadam twierdząco i już, już mam dodać, iż wszystko jest takie tanie, lecz powstrzymuję się w ostatniej chwili, gdyż słysząc pewną gorycz w jej głosie rozumiem, że nie o to chodziło. Rzeczywiście, przy dzisiejszym kursie rubla, dla nas to taniocha, ale nie dla miejscowych.
Z rynku wracamy na bulwar nadrzeczny do "Pirackiej Przystani". Jeszcze w domu czytając zachwyty rosyjskich internautów nad tą restauracją postanowiłam ją odwiedzić. Niestety, taras z widokiem na Wołgę jest jeszcze zamknięty mimo, że jest już druga po południu. W lokalu siadamy przy pierwszym lepszym stoliku lecz kelner natychmiast nas przesadza do sąsiedniego twierdząc, że wybrany przez nas jest już zarezerwowany. Za chwilę widzę, że powtarza ten manerw, i to z tą samą ważniacką miną jak i przy nas, z drugą nowoprzybyłą parą w innym końcu sali. Nie rozumiem tej gierki, może to takie sztuczne wywoływanie wrażenia, iż dostąpiliśmy łaski zajmując rzekomy ostatni wolny stolik. Zamówione dania rozczarowują: grilowane kotety, owszem niezłe, ale frytki spalone a sałatkę imituje pokrojona w talarki i pokropiona oliwą cebula. O osobno zamówionej surówce z kapusty i jabłka miłosiernie nie wspomnę. Z całego obiadu najbardziej cieszy dobrze schłodzone piwo. Pod restauracją kręci się sforka bezpańskich psów, kucharz co chwila rzuca im przez okno odpadki - ciepło mi się robi koło serca na ten widok i już mniej krytycznie myślę o "Pirackiej Przystani".
Zaczyna kropić, więc wstępujemy do baru na małą kawę. Termometr na ścianie wskazuje temperaturę 33 stopni. Krótki deszcz nie przynosi ulgi, wciąż jest duszno, parno. Nie możemy się jednak rozpieszczać, trzeba jeszcze wykupić wycieczkę na lotosowe pola w delcie Wołgi, zaplanowana jeszcze w domu. W najbliższym biurze poróży dowiadujemy się, że taką wyprawę organizuje tylko jedna agencja turystyczna w Astrachaniu, a że znajduje się na drugim końcu miasta nie ma mowy abyśmy zdążyli przed zamknięciem. Widząc nasze smutne miny pracownica biura podpowiada, aby wcześnie rano przyjść pod Kreml." Jest już w zasadzie po sezonie, napewno będą wolne miejsca." dodaje. Pocieszeni idziemy na spacer nad Wołgę a wracajac do domu zahaczamy o alejkę spacerową wokół miejskiego stawku o szumnej nazwie Jezioro Łabędzie,
a wracając do pensjonatu robimy zakupy na kolację w supermarkecie.
Wieczór jest rozkosznie ciepły, zachęcający do długiej nocnej biesiady. Niestety, już przy drugim driniu zaczynam nieustannie ziewać, powieki same opadają, głowa ciąży. Zegarek wskazuje 21-ą, czyli w Holandii jest teraz 19-ta, a ja jestem słabsza niż dziecko, marzę od łóżku jeszcze przed "Dobranocką". Na wpół śpiąca odmawiam "na trzecią nożkę", co równie senny Jan przyjmuje z wyrażną ulgą i dziesięć po dziewiątej leżymy w pościeli.
Geen opmerkingen:
Een reactie posten