Zostawiamy bagaże w dworcowej przechowalni i siadamy w pierwszej lepszej kawiarni.
Obsługujący nas kelner, czarujący młody człowiek, najpierw ignoruje moje zamówienie w języku rosyjskim i przechodzi na angielski, a przynosząc kawę i kanapki pyta, wręcz z desperacją w głosie:
"Drodzy Państwo, powiedzcie szczerze, ale naprawdę szczerze, czy ja wciąż mam ten okropny ruski akcent mówiąc do was po angielsku?"
Zdumieni i mocno rozbawieni odpowiadamy NAPRAWDĘ szczerze:
"Masz doskonały akcent. Nie ma powodu do niepokoju, nikt nie domyśliłby się, iż pochodzisz z Wschodniej Europy."
W odpowiedzi.. Ach! Chłopak byłby gwiazdą w niemym kinie - te sugestywne gesty: przyciśnięcie rąk do piersi, wzniesienie oczu ku niebu w bezgranicznej wdzięczności, ten wielki wdech i jeszcze większy wydech z ogromną ulgą... Bez słów, bez deklaracji, wiemy! - zostaliśmy jego przyjaciółmi na całe życie. Niestety, nie jest właścicielem baru, więc jego sympatia do nas nie ma wpływu na wysokość rachunku. A Odessa tania nie jest, ale zważywszy, iż należy do puli naszych ukochanych miast - wybaczamy.
Idąc w stronę portu natrafiamy na zakończenie maratonu dziecięcego.
Oczywiście mali sportowcy nie przebiegają 42 kilometrów - w zależności od wieku dzieci muszą pokonać dystans 42, 100, 200 lub 420 metrów.
Do naszej kamery uśmiecha się szeroko jeden z odeskich zuchów z dumą prezentując złoty medal.
Nie wiemy do jakiej kategorii wiekowej należy, ale to nieistotne. W biegu bierze udział 500 dzieci - samo uczestniczenie w tym wydarzeniu sportowym to już ogromna prezentacja.
Przy okazji, tak na marginesie, pochwalę się, iż jeden z moich kuzynów kilkakrotnie brał udział i to na całej wymaganej trasie ( 42 km), w maratonach w różnych europejskich miastach.
Imprezie towarzyszy koncert, chyba miejscowych, artystów nie najwyższej klasy (i to eufemizm), zatem opuszczamy okolice portu.
Miasto niewiele zmieniło się od czasu naszej ostatniej wizyty, niektóre rzeczy wciąż paskudne,
Jednak, mimo tych dosłownych uszczerbków, Odessa wciąż zachwyca pięknem architektury, gracją zabudowy, wiekową, czule pielęgnowaną roślinnością, kosmopolityczną atmosferą, otwartymi serdecznie na nowe kontakty mieszkańcami.
Spacerując ulicami miasta najpierw przysiadamy w bistro na wspaniałe plemieni w rosole,
a potem na deser wstępujemy do klimatycznego baru "Malinka" ( a maliny uwielbiam) z zgodnymi do nazwy słodkościami w menu,. Och, jak dobrze, że nie mieszkam w pobliżu, bo byłabym gruba jak beka. Och, jak źle, bo omijałyby mnie szerokim łukiem wszelkie przeziębienia.
Jednakże najbardziej zauroczeni jesteśmy obsługą: cóż za uprzejmość, serdeczność, klasa!
Wracamy na dworzec wciąż zakochani i w Odessie i w Odessyjczykach.
Wczesnym wieczorem opuszczamy miasto i bajka się kończy. Dalsza podróż, już na zachód, to po prostu koszmar. Jeszcze jako tako dojeżdżamy do Winnicy, gdzie musimy przesiąść się około północy do pociągu do Iwanofrankowska.
Pociąg spóźnia się prawie dwie godziny.
Na dworcu, i kasy i punkty informacji zamknięte, na peronie nikt z współpasażerów nic nie wie, każdy zirytowany prycha i fuka.
Ale to jeszcze nic, gdyż kiedy pociąg w końcu nadjeżdża okazuje się, że nasz wagon to po prostu sauna! Ach, jaki wrzask się podnosi, gdy próbuję uchylić okno, z jakim potępieniem patrzy się na nas za ten zakus.
Ukraińcy, podobnie jak Rosjanie, zdają się wierzyć w czarną magię świeżego powietrza, gdzie jego swobodny i dobroczynny wpływ na zdrowie człowieka jest spostrzegany jako dekadencki wymysł Zachodu. Bo w rzeczywistości (wg. nich), przeciąg jest przyczyną śmiertelnych chorób.
Jan, mądrzejszy ode mnie, szybko się poddaje, zwija w kłębek i próbuje mimo duchoty zasnąć. Sama "walczę" jeszcze parę chwil, ale prędko dochodzę do wniosku, iż jest to bitwa z wiatrakami. Umęczeni zaudchem, upałem dojeżdżamy nad ranem do Iwanofrankowska.









.jpg)
.jpg)


Geen opmerkingen:
Een reactie posten