20170608

KIJOW DZIEŃ TRZECI

Metrem dojeżdżamy do Babiego Jaru, gdzie we wrześniu 1941 roku hitlerowcy w ciągu dwóch ! dni zamordowali ponad 100 tysięcy Żydów: kobiet, mężczyzn i dzieci.

 

Teraz, w tym miejscu rozciąga się przepiękny park, służący mieszkańcom okolicznych blokowisk. 


Jest upalnie, więc sporo osób szuka ochłody w cieniu drzew. 




Mnie to z początku gorszy, bo wydaje mi się jakby pikniki urządzano na grobach.
 Z drugiej strony, gorąc dziś okrutny, wokół tylko beton i asfalt, obszar Babiego Jaru przeogromny, a babuszki rozpostarte na ławkach, z ulgą wyciągają przed siebie nabrzmiałe, obolałe stopy; dzieciarnia z radosnym piskiem nurza bose nożyny w chłodnej trawie; w cienistym półmroku młodzież czyta książki, słucha muzyki, dyskutuje. Nawet w takim strasznym miejscu życie toczy się dalej. 
Co prawda, co kilkanaście metrów czy to tablica upamiętająca zamordowanych, czy pomniki przypominają o zbrodni, ale choć nam przyjezdnym monumenty i te podane na nich szokujące liczby wyciskają łzy, to jednak czy mieszkając tutaj na stałe i przechodząc codziennie przez park, czy za każdym razem wspominalibyśmy straconych, czy za każdym razem przechodziłby zimny dreszcz..? Może wtopiłyby się w tło, stały po prostu elementem krajobrazu. 
Zamiast więc się bulwersować chylę teraz czoła przed osobami odpowiedzialnymi za założenie i doskonałe utrzymanie tej zielonej oazy i jako miejsca pamięci i jako miejskiego ogrodu.






Wracamy do centrum na spotkanie z Elą, u podnóża cerkwi Św. Andrzeja.



Podobno dotknięcie żuczka pełzająego po pupie klęczącego adoratora ma przynosić szczęście w miłości. 
Jak tradycja to tradycja, głaszczę żuka, ale sceptycznie: spotkałam już i to tu, na Ukrainie, zalotnika, który obiecywał wielbienie na kolanach,  i co...? Ano jak w piosence - kochaś odpłynął w siną dal, bo podłoga na ten akt adoracji była za brudna...



Schodzimy w dół do dawnej dzielnicy żydowskiej,


gdzie przyciągają jak magnes liczne kramy z pamiątkami. 
Jan już wie, że żadne wzdychanie, przewracanie oczami nie pomoże, przystaje  cierpliwie przy każdym stoisku, tym bardziej, że znalazłam sprzymierzeńca w Eli. Ceny są jednak tak astronomiczne, że chyba żadnego "geszeftu" tu nie zrobię.



Niedaleko głównego deptaku, rozciąga się mini bazar z naturalnymi produktami - kosmetykami i przetworami spożywczymi. Tu kupujemy niezwykły ( dla nas) przysmak - wysuszony, sprasowany sok owocowy. Pychota!
Dalej przy stoiskach miejscowych artystów kusimy się na niewielką akwarelkę, choć bardziej za serce chwyta obraz przedstawiający  gdzieś w stepie szerokim, przyciskającego dziewczynę do piersi,  młodego kozaka na koniu. 
Niestety - do plecaka go nie zapakujemy, a jeszcze taki kawał drogi przed nami.
 Przysiadamy na murku i dłuższą chwilę podziwiamy obraz, 
 bo jakież uczucia budzi: wolności, swobody, beztroski, a zarazem bezpieczeństwa, spokoju. I ta jasna tonacja, jak dobrze artysta uchwycił koloryt wczesnego, słonecznego poranku.
Do późna kręcimy się po dzielnicy, miejsce ma swoją magię, szkoda je opuścić.











Geen opmerkingen:

Een reactie posten