Dziś po południu wyjeżdżamy nad Morze Azowskie, zatem czas na zwiedzenie jednego z najważniejszych zabytków Kijowa - Ławry Peczerskiej.
Najpierw jedziemy metrem, a potem przechodzimy na przystanek autobusowy do Ławry.
Akurat, z właściwym numerem pojazd, czeka na pasażerów, pytam więc stojącą obok niego babkę gdzie mogę kupić bilety na przejazd.
"A, u mnie" odpowiada "jestem konduktorką w tym autobusie".
Z biletami w łapkach siadamy tuż obok niej licząc na miłą pogawędkę, ale kobieta wyciąga z kieszeni komórkę i z wielkim zaangażowaniem rozpoczyna rozmowę.
Na następnym przystanku wsiadają kontrolerzy. Z dumą ( bo tak sobie świetnie poradziliśmy) podsuwamy nasze bilety.
" Nie skasowane!" z oburzeniem karci nas postrach gapowicza i ręką wskazuje na kasownik umieszczony prawie pod sufitem ( nic dziwnego, że go nie zauważyłam).
Jeszcze jestem pewna swojej racji , więc z uśmiechem wskazuję na konduktorkę dodając:
"Ta pani wszystko wyjaśni, bo sprzedała nam bilety nie wspominając o dalszych czynnościach".
W tym momencie następuje przemiana z Dr Jekyll na Mrs Hyde. Słyszę pogardliwy, nabrzmiały złością ton:
"Ja tu jestem od sprzedawania biletów, a nie od udzielania informacji".
Och, czyli wszytko było z góry ukartowane. A ten telefon to po prostu posłużył do przesłania informacji: "Mamy frajerów". No ale cóż, jestem bezsilna.
Kanary kasują 15 euro kary i wysiadają na najbliższym przystanku już nie kontrolując pozostałych pasażerów.
Kompleks klasztorny rozciąga się na pagórkowatym terenie o wielkości 28 hektarów, zabudowanym mniejszymi i większymi cerkwiami, pełnym podziemnych, wykutych w skale kaplic, labiryntów, grot w których spoczywają zwłoki zmumfikowanych mnichów.
Ci ostatni, przyznaję uczciwie, szczególnie wzbudzali we mnie niezdrową ciekawość.
Jednak spotyka mnie rozczarowanie - ciała zakonników przykryte są grubymi, pięknie haftowanymi kapami.
Żadnej sensacji nie ma.
No i nie będzie, w przyszłości, pełnej zgrozy gawędy wśród grona znajomych opowiadanej scenicznym szeptem, z wypiekami na policzkach, o prawie zetlałym ze starości szarym meszku na pokrytej zasuszoną skórą czaszce, ani o wpadniętych głęboko w oczodoły powiekach, na których jeszcze tkwią resztki rzęs, a te zdawałoby się zaraz zatrzepoczą zwiastując otworzenie oczu i emanowanie błękitnego, upiornego blasku, ani tez opisu wyszczerzonych, wampirowatych, długich, żółtych zębów, których odgłos zgrzytania roznosiłoby po wszystkich pieczarach mrożące krew w żyłach echo...
Szybko rezygnujemy z odwiedzin każdej cerkwi, bo i upał doskwiera i przy tak wysokiej temperaturze ciężko pokonywać niewysokie, ale zawsze jednak wzgórza.
Z jednego z nich cykamy mnóstwo fotek na roztaczający się przed nami zachwycający, zjawiskowy widok.
Olśniewająco (i to dosłownie) kopuły cerkwi błyszczą niczym złote wyspy w morzu zieleni upstrzykanym kolorowymi cętkami milionów róż.









Geen opmerkingen:
Een reactie posten