20170605

KOWEL, TUNEL MIŁOŚCI, RÓWNE

     Już przed dziewiątą budzimy się całkiem, całkiem wypoczęci.
Nie jesteśmy wybredni, lecz ta łazienka... nie, nie, za żadne skarby nie wejdę do tej wanny. Chlapie się tylko nad umywalką zimną wodą bo i gorącej brak. 


 Kupujemy bilety do Równego, pozbywamy się bagażu i idziemy na śniadanie do przydworcowego baru. Zamawiam barszcz ukraiński i niestety - ani moja zupa ani Janowy hot dog nie nadają się do spożycia. Na szczęście niedaleko napotykamy bardzo przyzwoitą restauracyjkę z pysznymi potrawami i radujące serce cenami.

 





Do odjazdu autobusu kręcimy się w pobliżu dworca, akurat jest targ to i jest co poglądać. 







     Gdy nadjeżdża nasz autobus tłumaczę szoferowi: "Bo my, proszę pana, chcemy dojechać do "Tunelu Miłości"". 
Kierowca poklepuje mnie po ramieniu i dodaje rechocąc:"Bądź spokojna. Przy mnie twoja miłość jest bezpieczna". 
Po godzinie jazdy zaprasza: "Joanna, siadaj przy mnie, pokażę ci gdzie macie wysiąść, ale najpierw pogadaj ze mną." Przysiąść muszę na półokrągłej osłonie pokrywającej silnik pojazdu. Rozmowa, mimo zapału szofera i mojego, nie toczy się wartko, gdyż co chwila zsuwam się na pupie z śliskiej pokrywy. Nie dam rady. Po kwadransie przepraszam i wracam na swój fotel. 
W centrum Klewania chcemy wysiąść, ale kierowca powstrzymuje nas:" Wysadzę was za osadą, bliżej waszego celu." 
Do torów kolejowych dochodzimy po godzinie marszu pustawą wiejską drogą, spoceni, zmęczeni, spragnieni. Już widzimy jak urokliwe jest to miejsce, ale najpierw przysiadamy na tarasie kawiarenki.


         "Tunel Miłości" powstał dzięki pociągowi, który jeżdżąc na trasie Klewan - Okrzew, regularnie przycina gałęzie tworząc łukowate sklepienie.

 

Miejsce to rozpropagował japoński reżyser Akiyoshi Imazeki swoim filmem "Klevani: Ai no Tunnel" z 2014 roku. Teraz to nie tylko atrakcja turystyczna, ale i ulubiona sceneria do ślubnych zdjęć. Nic dziwnego, miejsca aż ocieka romantyzmem. 










     Wracając, proszę  właścicielkę kawiarni, aby zamówiła dla nas taksówkę. 
"Ależ po co?!" odpowiada zdumiona "Toż do stacji jest o rzut beretem." Wskazuje nam zarazem kierunek przeciwny od tego, od którego przyszliśmy. Rzeczywiście, po kwadransie, mimo iż część drogi przebrneliśmy przez piach, docieramy na przystanek. Kierowca autobusu nie znał tego skrótu, czy zabawił się naszym kosztem? Ot, "szutnik".
      Minibusikiem dojeżdżamy do Równe, gdzie o północy zamierzamy wsiąść do elektriczki do Kijowa.


 

Na największym placu miasta spora grupa kobiet ćwiczy taniec. Wszystkie panie ubrane są w białe bluzeczki, większość zawiązała żółte lub niebieskie wstążeczki na przegubach.





 

Jak zauważyliśmy dotąd, patriotyzm na Ukrainie, na pierwszy rzut oka, objawia się kolorowo. Przystanki autobusowe, słupki, ba! nawet śmietniki pysznią się narodowymi barwami. 
Mijamy Sobór Zmartwychwstania Pańskiego

 


i zaczepiamy młodą parę pytając jaki kierunek musimy obrać, aby dotrzeć na dworzec kolejowy. Jak dobrze trafiliśmy! Małżeństwo - Tetiana i Wowa to przesympatyczni, gościnni, kulturalni ludzie, w dodatku znika bariera językowa, gdyż Wowa zna angielski, a Tatiana polski. Nie tylko podpowiadają jak najszybciej dotrzeć na stację, ale i proponują wspólny spacer po mieście, słysząc, iż nasz pociąg odjeżdża do Kijowa dopiero koło północy. Mają jakąś sprawę do załatwienia, więc najpierw prowadzą nas do kościoła pw. Narodzenia NMP i św. Antoniego, w którym teraz mieści się filharmonia.
 Dziś odbywa się tam koncert pianisty i muzyka grającego na instrumentach dętych. Wowa i Tetiana obiecują czekać na nas przed świątynią po zakończeniu występów. Nie jesteśmy odpowiednio ubrani na taką uroczystość, więc przycupujemy w ostatniej ławce i z zachwytem słuchamy. Pierwszą część kończy mój ukochany Canon in D Major Pachelbela.


Trochę mi wstyd, gdy w antrakcie, na placyku przed kościołem, otaczają mnie tylko eleganckie, wystrojone panie, a ja - w sportowej bluzeczce, w rybaczkach, trampkach i na domiar złego, jestem jedyną kobietą z papierochem w łapce. Czuję się nieswojo, jak jakaś chuliganka-melomanka. 
 Drugą część występu zamiast klasyki wypełnia jakieś straszliwe jazz session. Nie lubimy jazzu, a już od takiej eksperymentalnej formy to nas po prostu zęby bolą. Po prostu zgroza! a wyjść nie można, bo kościół nieduży, więc artyści zauważyliby naszą ewakuację, i takiej przykrości robić nie można. Cierpimy więc cierpliwie następne trzy kwadranse i zaraz po pierwszej burzy oklasków wysuwamy się na zewnątrz. Na bis nie czekamy. 
Z Tetianą i Wową spacerujemy po miejskim parku, tu Wowa min. pokazuje nam ruiny bunkru wybudowanego dla ochrony Ericha Kocha. Młodzi przestrzegają nas przed złodziejami w pociągu - nasza nocna elektriczka do Kijowa to podobno ulubiony teren działania przestępczych szajek. Wstępujemy jeszcze na taras kawiarni i po godzinie dziesiątej żegnamy się. Nie chcę przyznawać sie naszym nowym przyjaciołom, że wystraszyłam się nie na żarty i zamierzam wynająć pokój w "komnatach oddycha" na dworcu i pojechać rannym pociągiem. Domyślam się, już znając ich serdeczność, że zaprosiliby do ich własnego domu na nocleg, a my takiego kłopotu robić nie chcemy. Zatem teraz pędzimy na dworzec, aby wymienić bilety. Niestety następnego dnia dopiero późnym popołudniem jedzie pociąg do Kijowa, ale kasjerka zapewnia, że już od szóstej rano co godzina jeżdżą autobusy do stolicy. 
Po takich emocjach czas na naprawdę porządnego drinia. Lubię te przydworcowe bary w postsowieckich krajach nocą, bo dzięki wciąż kręcącej się w pobliżu policji, te obojga płci, w taki czy w inny sposób "upadłe anioły" kryją się w kącikach nikomu nie przeszkadzając, a atmosfera taka klimatyczna, trochę szelmowska...W dodatku drinki tanie jak barszcz, to i dopiero o północy zjawiamy się w hoteliku. Umeblowanie pamiętające lata 70- te, lecz tego porządku, tej czystości, tej uprzejmości pani recepcjonistki nie powstydziłby się Savoy w Londynie.






Geen opmerkingen:

Een reactie posten