20170620

TRUSKAWIEC

      Mamy sporo czasu do godziny wyjazdu na wycieczkę, więc idziemy do fryzjera, bo Jan koniecznie musi się ostrzyc. 

W damsko - męskim salonie  sporo panów czeka na swoją kolejkę natomiast żadnej klientki nie uświadczysz.  Za pomocą perswazji ( bo trochę się opieram), namawiania, przekonywania fryzjerki sadzają i mnie na fotelu, z czego zresztą będę później bardzo zadowolona. 

W tym czasie, gdy Jan czeka na ostrzyżenie, mnie włosy umyto, przycięto i ułożono fryzurę. Spoglądając w lustro, aż mnie próżność rozpiera, bo jakże mnie "upiększono"! 

Po paniach fryzjerkach przychodzi kolej na panie kosmetyczki - wg. nich naprawdę muszę henną przyciemnić brwi. Udaje mi się z tego zabiegu wywinąć, ale nie mam serca odmówić manikurzystce, starszej pani ogromnie podobnej do mojej babci i jednej z jej sióstr. Mówi całkiem dobrze po polsku, od czasu do czasu wtrącając ukraińskie słówka. 

Słucham z przyjemnością opowieści o karierze jej wnuczki w ( uwaga !) samym Wiedniu - bo oczywiście, że miło posłuchać gawędy o pięknej, zdolnej dziewczynie, której życie usłało się po różach ( odpukać !!! ), ale największą radość sprawia mi ten specyficzny, lwowski akcent - jakbym przeniosła się w czasy dzieciństwa. No i ta, wręcz z nabożnym szacunkiem wymawiana przez nią nazwa miasta : WIEDEŃ...

I ja mam pewien sentyment do tego miejsca. Dla niemalże całej rodziny ze strony mojej mamy stolica Austrii jawiła się jako jedyna prawdziwa Shangri - La - rajska kolebka kultury, sztuki, nauki, niegdyś dobrotliwą ręką rządzona przez Najjaśnieszego Pana o złotym sercu  - Franciszka Józefa. Oczywiście jako historyk mam ogromne wątpliwości co do tej "Naj- jasności" i tej dobrotliwości, ale dzięki czułości rodzinnych więzów mogę sobie pozwolić na pobłażliwość, przynajmniej tutaj, prywatnie.

Wspominam rozmowę w latach dziewięćdziesiątych z wiekową już wtedy siostrą mojej babci na tematy polityczne ( umysł cioci Genowefy pozostał młodzieńczy, rozmowa z nią była przyjemnością). Rozmowę tę ciocia zakończyła słowami: 

"Ach Asiu, jednak najlepsze czasy to były za panowania Franciszka Józefa". 

 Rozbawiona odpowiedziałam : "Ależ ciociu, przecież ciocia nie może pamiętać tej epoki". 

Ciocia ucięła dyskusję krótko, tonem nie dopuszczającym jakiegokolwiek kwestionowania:

 "Tato tak powiedział."  

Mój, niestety nieznany mi, pradziadek Jan fascynował mnie od zawsze, oszczędze już dalszych rodzinnych opowieści, dodam tylko, że choć nie wtrącał się do wychowywania dzieci, to jednak każda z jego pięciu córek, na równi z synem jedynakiem mogła kształcić się wg, zdolności i uznania, a i na wycieczki krajoznawcze grosza nie poskąpił.

W busiku przeglądam się swojemu odbiciu w szybie, potrząsam czuprynką - ach! jaka jestem zadowolona, szczęśliwa... czuję się i myślę jak bohaterka filmu "Gwiezdny pył": "Wyglądam ładnie to i myśli moje będą piękne".

Podobnie jak wczoraj, zatrzymujemy się na leśnej polanie, aby w barze zamówić posiłki. Wybór dań przeogromny, obsługa równie miła jak poprzedniego dnia, już cieszę się na drogę powrotną. Twierdza Tustan z IX wieku, główny cel naszej wycieczki, znajduje się niedaleko wioski Urycz, na pradawnej drodze solnej, przez którą przewożono sól z Rusi Kijowskiej do Europy Zachodniej. Ponadto droga stanowiła część szlaku jedwabnego. Nazwę swą wg. legendy zawdzięcza okrzykom strażników z fortecy: "Tu stań !!!" Rzeczywiście warto było tu przystanąć na odpoczynek jako, że forteca stała w bardzo strategicznym miejscu - załoga zapewniała  opiekę przed napadami tatarskim, mongolskimi czy też bandami zwykłych rzezimieszków. Za gwarantowane bezpieczeństwo trzeba było zapłacić  cło od przewożonych towarów.

W XVI wieku twierdza straciła  swą uprzywilejowaną pozycje i jako ośrodka obronnego i jako urzędu celnego i popadła w ruinę. Wróciła do łask dwa stulecia później jako atrakcja turystyczna. 

Na pierwszy rzut oka nie znający historii regionu podróżnik nie domyśliłby się co za skarby kryją malownicze, wznoszące się na wysokość 75 metrów n.p.m. malownicze klify.

Na szczęście, dzięki specyficznej metody budowlanej można z dokładnością do 90% odtworzyć i planistyczną i pionową strukturę budowli.  Budowniczowie kompleksu, pnie drzew umieścili w wydrążonych w skałach rowkach i  choć po pierwotnym drzewie dziś  ani śladu, to rowki w kamieniu pozostały.

 Jadąc w kierunku Urycza aż dreszcze mnie przechodzą z podniecenia, z radości, bo uwielbiam szwendanie się po takich uroczyskach. Tym bardziej, że musi to być miejsce "tajemnej mocy", gdyż w skałach odkryto ponad dwieście symboli słońca  wyrytych przez plemiona osiadłe na długo przed przybyciem na te tereny Słowian. No i kto wie - może znajdę jakiś "skarb": grot strzały, monetę, krzyżyk lub pierścionek  z brązu...

Nasza przewodniczka pyta kto chce zwiedzić pozostałości po fortecy (za 5 euro), a kto chciałby za darmo tylko nabrać wody ze świętego źródełka. Z całej dwudziestoosobowej grupy jedynie Jan i ja jesteśmy zainteresowani Tustanem. Przewodniczka, wzdycha patrząc na nas z wyrzutem:" No trudno... pójdę z państwem..."

Nie rozumiem jej postawy, taki przecież był program wycieczki, główna atrakcją miała być twierdza. No ale nic, są wakacje, nie ma się co przejmować czyimiś humorami. 

Podążamy w milczeniu, stadnie do tego cudownego, nadprzyrodzonego wodopoju, a tam nabożność nagle znika, ludzie popychają się, odtrącają butelki innych podsuwając pod cieknąca z kraniku wodę własne naczynia, warczą bo ktoś już napełnił trzy butelki a drugi tylko dwie...niezły cyrk. I po co to? W supersamie w Truskawcu półki z przeróżnymi, nawet tymi najświętszymi wodami aż się uginają. 

Może motto tej wycieczki to: "Polak nie wielbłąd, pić musi" ? Tyle, że jestem jedyną Polką w tej grupie (choć dodać trzeba, że i Jan pod tym szczególnym względem - picie -mocno się spolonizował), no i w powiedzonku napewno nie chodzi o picie źródlanej wody."

A propos wielbłądów - po niecałej godzinie wszystkie "bukłaki" naszych współpasażerów są napełnione i karawana rusza w kierunku wyjścia.

 

Jan i ja, stoimy cierpliwie pod twiedzą a czekając na naszą przewodniczkę cykamy mnóstwo zdjęć. Pilotka w końcu się pojawia i quasi- opiekuńczym ruchem zagarnia nas zapraszając do busa. Na moje, pełne bezgranicznego zdumienia pytanie:

"No a co ze zwiedzaniem twierdzy!?"

  odpowiada z pobłażliwym uśmieszkiem:

"Za mało chętnych było na tę atrakcję, ale nie martwcie się  za chwilę znajdziecie się w  naprawdę cudowych miejscach."

 "Ależ my po to zdecydowaliśmy się na tę wycieczkę, aby obejrzeć Tustan!" wykrzykuję wkurzona. 

 "Proszę mi wierzyć - to co za chwilę zobaczycie, przewyższy wasze najśmielsze oczekiwania." 

Widząc moją minę dodaje: "Możecie państwo tutaj spokojnie pozwiedzać i wrócić do miasta na własną rękę". 

 Aż mi dech zapiera z oburzenia, no bo jaki mamy powrót w perspektywie...na piechotę, a busem jechaliśmy półtorej godziny. Trzeba dumę schować do kieszeni i wsiąść do pojazdu.

 Bajkowy zakątek okazuje się niewielkim wodospadem przy małym stawku, w którym tapla się chyba połowa Truskawca.

My możemy tylko pobrodzić, gdyż spędzimy tu tylko 30 minut. 
"Musimy zdążyć na obiad" z lisiczym uśmieszkiem oznajmia przewodniczka.

 "To głównym celem i atrakcją tej wycieczki są szaszłyki z grilla? Nie musiałam po to jechać taki szmat drogi, w uzdrowisku bar stoi przy barze" odpowiadam już naprawdę rozgniewana.

 Pilotka zdaje się zapominać o zasadzie "klient ma zawsze rację", nie hamuje się, rozzłoszona rozpoczyna paskudną "pyskówkę", a ja, niestety, odpowiadam "pięknym za nadobne".

 Jeszcze gotuję się ze złości, gdy docieramy do szaszłykarni na polanie, ale zapachy, podane natychmiast talerze z potrawami, a przede wszystkim naprawdę przemiła obsługa poprawiają humor. Właściciele baru produkują też nalewki i zachęcają do odwiedzenia w ich sklepiku. Jako jedyni z uczestników wycieczki ( choć ceny były bardzo przyzwoite) kosztujemy i wybieramy kilka buteleczek. Przewodniczka ukazuje się w swej całej lisiej przebiegłości, jakby zupełnie zapominając o awanturze zabiega z każdej strony, zagląda mi miłośnie w oczy, usłużnie podaje nam kieliszki, przybiera niemalże służalczy ton, wtula głowę w ramiona zniżając się, płaszcząc się tuż przy ziemi. Wiem, dostanie swoją "dolę", ale żeby aż tak....

 Na kolację funduję sobie wspaniałą grzybową

Geen opmerkingen:

Een reactie posten