20221207

ponferrada

Ciekawa jestem, czy dzieje Templariuszy, równie fascynowałyby, gdyby skarbiec zakonny nie byłby pusty. Oczywiście i moją wyobraźnię rozpala pytanie: "co stało się z majątkiem konwentu ?", ale i interesuje mnie cała historia wypraw krzyżowych. Nic więc dziwnego, iż podczas podróży z Leon do Sarii
zatrzymujemy się na chwilę w miasteczku Pontferrada, aby zobaczyć jeden z najpiękniejszych zamków zakonu. Spod dworca do zabytku niedaleko, ale, że pod górkę, to i kusimy się na taksówkę. Za dojazd płacimy mizerne 3 euro, zatem warto było, a poza tym, przy wysiadaniu, kierowca żegna nas nagle pozdrowieniem:"Buon Camino". Po raz pierwszy raz ktoś zawraca się do nas z tymi słowami - wzruszenie paraliżuje nas na moment - mnie ("płaksie") momentalnie drżą krople łez na koniuszkach rzęs, a widzę, że i Jana, czasem udającego twardziela, "w gardle drapie".Jak określić uczucie, które nas ogarnia po usłyszeniu tego pozdrowienia? Porównanie do chrztu w rzece Jordan, byłoby blasfemią. Zatem - przyjęcie do "klubu", do grona "wybranych"? Chyba tak to odbieramy - takie magiczne, rytualne przejście od nowicjatu do wspólnoty zgromadzenia (mam nadzieję, że nie brzmi to pyszałkowato). Cieszę się, że zdecydowaliśmy się na ten krótki postój. Jakkolwiek rezydencji nie otacza jakaś romantyczna aura, budowla nie wzbudza dreszczyku emocji towarzyszącemu odwiedzinom niezwykłych, tajemniczych miejsc, a gdybym usłyszała, że zamek zbudowano specjalnie dla turystów to też uwierzyłabym.
A jednak, po bliższych oględzinach, dzięki dobrze zakonwersowanym, autentycznym elementom, dzięki dosłownie "wiekowej" roślinności,
siedzibę Templariuszy podziwiamy jako piękny przykład architektury obronnej epoki. Widać tu taką lekkość, grację - jak na zamku z Disneyowskiej bajki. Nasz malborski zamek ( a dotąd byłam z niego taka dumna, jakbym go własnymi rękami zbudowała), w porównaniu z tym cudeńkiem przypomina ciężką, leciwą matronę stojącą obok wiotkiej osiemnastolatki. Piechotą, ( bo z górki) wracamy na dworzec. Na pociąg do Sarii musimy przeczekać jeszcze dwie godziny, a wokół niespecjalnie jest co podziwiać.
Dojazd z Pontferrada do Sarii możliwy jest dzięki zmianie pociągu na stacji Monforte de Lemos. Czasu na przesiadkę mamy niewiele - 5 minut. Tymczasem kolejka elektryczna Pontferrada - Monforte de Lemos spóźnia się ponad 20 minut. Wsiadam do niej trzęsącymi się z nerwów nogami, z kamieniem w żołądku, w sercu, w głowie...Monforte de Lemos , to jakaś pipidówka, co my tam zrobimy w środku nocy, bo przecież spóźnimy się na ostatnie połączenie z Sarią. Nim zdążę się rozpłakać, zjawia się konduktor. I to co za konduktor! Proszę sobie wyobrazić Antonio Banderasa, tyle, że dużo młodszego, jeszcze piękniejszego i w dodatku nie jak słynny aktor - "nie do zdobycia", a wręcz przeciwnie - rozkosznie flirciarskiego. Normalnie byłabym nim zachwycona, ale teraz napięcie sprawia, iż na jego beztroskie pytanie :"Co ty taka zdenerwowana?" i towarzyszącą temu przyśpiewkę :"Don't worry, be happy", mam ochotę kopnąć go w kostkę. I to tak, żeby zabolało, bo już zdążyłam mu opowiedzieć o swojej trwodze przed bezdomną nocą na końcowej stacji tego pociągu. .Zamiast okazać współczucie, kontroler pyta:"Jak masz na imię? Cooo? Joanna?!" i natychmiast nuci: "Give me hope Joanna, give me hope Joanna, give me hope..."Widząc moją minę, już na poważnie dodaje: "Naprawdę nie musisz się martwić. Ta kolejka do Sarii zawsze czeka na przyjazd naszego pociągu". Oooch! Nie mógł tak od razu powiedzieć... Ale co za ulga! Toteż gdy konduktor zaczyna śpiewać jedną z moich ulubionych piosenek:"Hit the road Jack..." kiwam się wraz z nim do taktu, radośnie wtórując:"...no more, no more, no more..". W Sarii, z pociągu, wysypuje się po prostu masa ludzi, ale tuż po wyjściu z dworca do miasta nagle te hordy gdzieś znikają jak duchy. Idziemy do naszego hotelu opustoszałymi uliczkami, i jak zwykle w takich sytuacjach, te najczarniejsze scenaria przychodzą nam do głowy. Rozjaśnia ponure myśli widok otwartego do jedenastej w nocy minimarketu, w którym kłębią się dziesiątki turystów. Z doświadczenia wiemy, iż w każdym kraju, nawet w najmniejszej wiosce, lokalny sklepik jest kopalnią turystycznej informacji. Pod naszym lokum dzwonimy do gospodyni ( tak, jak to było wcześniej umówione) i okazuje się, że czarne scenariusze możemy wyrzucić do kosza - przesympatyczna właścicielka hotelu zjawia się po kilku minutach, oprowadza po budynku, wyjaśnia "co i jak". Wszystko spełnia nasze oczekiwania, nerwy puszczają. Pogodnie zaglądamy sobie w oczy, jednomyślni jak bliźnięta : " Idziemy po colę?" .

Geen opmerkingen:

Een reactie posten