20221207

CAMINO DZIEN SIODMY

     Siódmego poranka na naszym Camino ociągamy się z wyjściem, bo bardzo mglisto, wilgotno, smutnawo, dopiero gorąca kawa dodaje animuszu.
Po drodze, mijając jeden z domów - zdumiewa mnie wkład pracy, którą jacyś peregnujący chuligani włożyli w pozostawienie po sobie pamiątki. Napisy są rylcem wydrapane na ścianie!
Mijamy przydrożną kapliczkę z wizerunkami nowych przyjaciół, tu też pozostawiamy fotografie Mamusi i Krzysia.
Z trawy wychylają się fioletowe kielichy krokusików, i to we wrześniu!
Przechodzimy obok małego kościółka, niestety zamkniętego na cztery spusty. Nie szkodzi, historię świątynki i legendy z nią związane, mogę sobie sama wymyśleć.
Dochodzimy do pawilonu, który otacza szeroka, kamienna ławka.
Pod dachem stoi niewielki stolik, na którym leży książka "La soledad compartida", opowiadająca o przeżyciach, przemyśleniach na Camino Waltera Flan.
Książkę można zakupić zostawiając należność na talerzyku ( w tym momencie jakże umacnia się wiara w ludzką uczciwość), można podstemplować credencial, można wpisać się do pamiątkowej księgi.
Przechodzimy tunelem, gdzie ślady pozostawili ci drudzy "nasi".
Zanurzamy się w cień eukaliptusowego lasu.
Przytulam się do pnia z nadzieją, iż zamieszkująca drzewo driada spełni moje odwieczne ! marzenie o podróży do Australii.
Smutno mi na widok kolejnego miejsca pamięci, smutno - bo dobrze wiem ile tragedii kryje się za pozostawionymi zdjęciami.
W następnej wiosce widzę w jednym z ogrodów wieżę zwieńczoną kulą. Nie pierwszy raz w Galicji takową widzę. Nie mam pojęcia ku czemu służy, gdyby ktoś mnie oświecił, byłabym wdzięczna.
Zatrzymujemy się przy restauracji O Acivro, o której wiele pozytywnych opinii przeczytałam.
Niestety ceny za wysokie na naszą kieszeń, wzdychając wyruszamy dalej.
   Przechodzimy przez wioskę O Pino, w której pyszni się na cokole piękny kogut z brązu - Galo Piñeiro, autorstwa rzeźbiarza Cándido Pazos, artysty z Composteli.

  Co roku w tej miejscowości organizowana jest Festa do Galo Pineiro ku czci tej rodzimej galicyjskiej rasy kur. Kurom tym, hodowanym na wolności nie podaje się karmy, tak że są bardziej umięśnione, a ich mięso prawie nie zawiera tłuszczu.
Przeszukałam internet, aby zdobyć przepis na autentycznego kurczaka Piñeiro i jedyne wskazówki jak go przyrządzić znalazłam na blogu cocina de mi abuelo.com .
Do przyrządzenia Galo Pineiro potrzeba: 
1 cebuli, 1 pora, 1/2 szklanki wina Albariño, 200 ml śmietany, 2 dojrzałe pomidory, 1 kg czarnych lub czerwonych winogron, oliwy z oliwek, kilku ziaren czarnego pieprzu, soli.
 Przygotowanie : 
Kawałki koguta przyrumieniamy na odrobinie oliwy z oliwek, po czym dodajemy cebulę i pokrojony por. Gdy trochę się przyrumienią dodajemy pomidora. Dusimy kilka minut i dodajemy połowę czarnych winogron i szklankę Albariño. Dodajemy trochę soli i trochę pieprzu. Zalewamy wodą i gotujemy na małym ogniu przez 30 minut. Następnie odkładamy na bok kawałki kurczaka i dodajemy do sosu śmietankę. Sos przecedzamy przez durszlak, by nie przedostały się do niego nasiona i podgrzewamy do ogniu, aby się zagęścił. Gdy zacznie gęstnieć, do sosu wkładamy kawałki koguta. Pozostawiamy na małym ogniu na 10 minut. Zdejmujemy go z ognia i odstawiamy na kilka minut. Na patelnię wlewamy trochę oliwy z oliwek, a gdy jest gorąca dodajemy resztę czarnych winogron, które podsmażamy na złoty kolor.
Podanie: 
wkładamy do talerza kawałki koguta i polewamy sosem. Z jednej strony kładziemy smażone czarne winogrona .Podajemy na gorąco - możemy podawać z gotowanym ryżem, pieczonymi lub gotowanymi ziemniakami, sałatką.

       W przydrożnych ogrodach owoce pomarańczowych drzew nawet się jeszcze nie złocą.
   Przepiękna dąbrowa, przez którą teraz wędrujemy ustępuje miejsca eukaliptusom,
ale do przetrzebienia dębów przyczynia się i ręka człowieka.
A przecież "...drzewa umierają stojąc...", a przynajmniej tak powinny. 
   Natura odpłaca ludzkim niewdzięcznikom takim pięknymi, w naturalny sposób powstałym, symbolami
taką cudną zielonością,
takimi pejzażami
Mijany słupek informuje, iż do Santiago pozostało niecałe 18 km.
Cieszyć się czy...smucić?
Im bliżej do Santiago tym ceny w przydrożnych barach rosną. Jan przynosi po szklance świeżo wyciskanego soku z pomarańczy, już za dwa euro. Marszczę się za takie zdzierstwo ( choć szczerze mówiąc to przyzwoita cena, a nawet ba! - niższa niż u nas) i idę sprawdzić w barze ile kosztuje "menu peregrino".Tak na marginesie, mój stosunek do finansów jest jakiś "maniakalno depresyjny" - potrafię oszczędzać, odmawiać sobie przyjemności tygodniami i nagle wydać wszystko bez żalu w ciągu jednego dnia. Dziś, w środku, zapominam natychmiast o celu, z jakim weszłam, bo potrawy są tak smakowicie zaprezentowane, że spontanicznie przechodzę do maniakalnej fazy, sięgam do własnych zaskórniaków i funduję Janowi i sobie sałatkę owocową. Ot,Pańcia!
Jest coraz cieplej, więc w toalecie zmieniam długie spodnie na krótkie szorty. Spodenkom w domu obcięłam nogawice, zaobrębiłam i wydawało mi się, że wyglądam w nich zjawiskowo.
Chyba żadna ze mnie Coco Chanel, gdyż na mój widok Jan, zawsze taki spokojmy, taki tolerancyjny, zawsze komplementujący mój wygląd, nagle aż syczy: "Żebyś mi te babcine galoty zaraz po przyjściu do hotelu wyrzuciła"
Z lasu wychodzimy na ścieżkę biegnącą równolegle do szosy i oddzieloną od niej siatką, w którą wplecione są krzyże z witek. Oznacza to, że znajdujemy się na wysokości lotniska, z którego za trzy dni odlecimy.
Wahałam się rano czy cieszyć się czy smucić ze względu na bliski kres wędrówki. Teraz wiem na pewno, że niedługo czeka mnie przykra chwila - pożegnanie z Camino.
Z ciężkim sercem, a zgodnie z caminowską tradycją, z leżących na poboczu gałązek uplatam krzyżyki dla Mamusi, Krzysia i rodziców Jana.
Mijamy granicę miasta
Przystajemy na chwilę przy bajecznie kolorowym stawku
Kościół obok którego przechodzimy jest pod wezwaniem San Paio - 14 letniej miejscowej dziewczynki, która porwana przez Maurów, odmówiła przejścia na islam i zmarła męczeńską śmiercią.
Piękną legendą szczyci się też Iglesia de Benaval w Lavcacolli: w średniowieczu, lokalny rabuś Juan Pouron, skazany za swe uczynki na śmierć, już stojąc pod szubienicą w trwodze zaczął wzywać pomocy Matki Boskiej: "Ven e valme!!!" ("przyjdź i ocal mnie!!!).
Najświętsza Panienka ulitowała się nad nieszczęśnikiem i zabrała skruszonego zbójcę prosto do nieba, tym samym ratując od stryczka.
   W przewodniku autor zapewnia, że w tym miejscu jesteśmy o rzut kamieniem do Lavacolli, a jednak wioska wciąż zza zakrętu nie ukazuje się. 
Pierwsze zabudowania witamy ze szczerą ulgą, jakkolwiek to nadal nie jest kres naszej dzisiejszej wędrówki.
   W napotkanym alberque nawiązujemy rozmowę z przesympatycznym Irlandczykiem. 
Sean, ze względu na wiek i zdrowie, trochę przechodzi, trochę przejeżdża taksówką część Camino, wraz z synem i córką. Dzieci zafundowały tę wycieczkę spełniając wieloletnie marzenie ojca.
Piękny gest. 
  Długi odpoczynek, miła, podnosząca na duchu rozmowa z Seanem, niestety, nie daje nam energetycznego "kopa" gdy podnosimy się z tarasowych krzesełek. Coraz wolniej wleczmy nogę za nogą. Gdy w końcu docieramy do słupka , który wieńczy tabliczka z napisem Lavacola, mamy ochotę słupek ucałować.
Nie bacząc na urodę wioski rozglądamy się na boki szukając numeru domu, w którym mieści się nasz hotel. Wreszcie odnajdujemy lokum, a wtedy okazuje się, że to tylko "recepcja", właściwa akomodacja znajduja się pół kilometra za wioską.  Słabo mi się robi na tę wiadomość, a z drugiej strony mózg przecina myśl - błyskawica:"Toż ze mnie prawie drugi Mickiewicz, bo gdyby on nie stworzył tych strof, to ja bym teraz to zrobiła:
"...Już była w ogródku, już witała się z gąską..." .
Właścicielka pensjonatu pędzi ku miejscu przeznaczenia niczym arabski rumak. My, po kilkugodzinnej wędrówce, staramy się pełzać za nią z szybkością wyścigowych karaluchów, dysząc i sapiąc, sapiąc i dysząc...
Miłe zaskoczenie, gdy docieramy na miejsce. Mamy do swojej dyspozycji obszerny apartament
z ogromną łazienką
 ogólnodostępną kuchnię, salon, jadalnię,
 duży ogród
.
Po drugiej stronie ulicy można zrobić zakupy w mini markecie. 
   Nasz pokój, rzeczywiście odpowiada zdjęciom na booking, ale... brak "propki" odpowiada relacjom na internecie... Z dumą wyciągam z plecaka zatyczki - jedna z nich doskonale zatyka wannę, zatem gdy opuszczam pokój i w zaciszu ogrodu sięgam po książkę, uśmiecham się do myśli, iż Jan w tym momencie z rozkoszą rozciąga się w kąpieli.
 Na kolację serwuję rosół z proszku z torebki i parę krakersów z pasztetem z puszki.
Siódmego poranka na naszym Camino ociągamy się z wyjściem, bo bardzo mglisto, wilgotno, smutnawo, dopiero gorąca kawa dodaje animuszu.
Po drodze, mijając jeden z domów - zdumiewa mnie wkład pracy, którą jacyś peregnujący chuligani włożyli w pozostawienie po sobie pamiątki. Napisy są rylcem wydrapane na ścianie!

Geen opmerkingen:

Een reactie posten