20201121

camino 1 dzien

      Rankiem, Sarria otulona jest szarym szalem mgły. Cieszy mnie ten widok, gdyż zapewnia ładną i prawdopodobnie bezdeszczową pogodę. Wychodzę przed budynek na papierosa i rzeczywiście jest dużo cieplej niż wczoraj o tej porze. 
Plecak zostawiamy w pokoju z mieszanymi uczuciami. Zobaczymy go jeszcze? Nie sądzimy, aby ktoś połasił się na stare ciuchy, lecz nie wiemy jak solidna jest firma przewozowa, czy naprawdę bagaż dotrze na nasz następny nocleg, czy trzeba będzie po niego wracać taksówką....No nic, pożyjemy, zobaczymy, jakkolwiek mnie, Panne Proznisie, zgrozą napawa myśl o przejściu drogi tylko w dwóch bluzkach. 
  Jeszcze tylko obowiązkowa fotografia przed Capilla de San Lazaro - kaplicą z XVIII wieku, która jest jedyną pozostałością po funkcjonującym niegdys w Sarii szpitalem dla trędowatych pielgrzymów
po czym, równo o dziewiątej, stawiamy pierwsze kroki na naszym Camino. 
Niestety, nigdzie po drodze nie ma otwartego baru, albergue, gdzie moglibyśmy uzyskać pierwszą pieczątkę w naszym credencialu. Oprócz dwóch miejscowych staruszków, nie ma na ulicy żywego ducha - albo wstaliśmy zbyt późno, albo przesadzono w internetowych relacjach z ilością pielgrzymów rozpoczynających Camino de Frances w Sarii.
 Kierując się oznaczonymi słupkami, lekko wspinając się dochodzimy do średniowiecznego mostu Ponte Aspera
i tu okazuje się,  że internauci jednak nie kłamali - z ulicy przed lewą stroną mostu napływa nieprzerwanie potok ludzi: wielu pojedyńczych pielgrzymów i par takich jak my, ale znakomitą wiekszość stanowią grupy młodzieży. Między tą masą niezgrabnie lawirują pielgrzymi na rowerach.
    Podchodzą do nas dwie dziewczyny na migi prosząc o wypełnienie ankiety. Wpisujemy swoje dane i zbyt późno zauważamy, że domniemana ankieta jest tak naprawdę deklaracją wpłaty datku na jakiś dobroczynny cel. Napisana jest po hiszpańsku, licho wie, może to zrzutka na fajną imprezę, a ja nawet nie wiem gdzie i kiedy mam się tam stawić. 
Trochę nam głupio się wycofać, więc z nieco kwaśnymi minami wrzucamy do puszki po dwa euro, mimo iż kwestarki próbują nas zawstydzić szczodrością innych i pukają palcem w kartkę wskazując deklarację dobrych chrześcijan składająch ofiarę z 10 euro. Wzruszam ramionami i z kolei pukam palcem w miejsce gdzie napisałam nazwę kraju z którego przyjechałam. Holanda - chyba wszystko jasne, nie?!
   Idziemy dalej,  jak na caminowskie standardy w ślimaczym tempie, bo wyprzedza nas każdy i starsi i młodsi,  tak zresztą już będzie do końca naszej wędrówki.  Nie martwi nas to zbytnio, nocleg mamy zarezerwowany, przed sobą cały dzień, a młodzież hiszpańska jest bardzo muzykalna i dzieli się po bratersku z resztą peregrynujących swoją pasją. Lubię przeboje latynoskie na parkiecie tanecznym, na łonie natury - niekoniecznie.
 Po przejściu przez niestrzeżone tory kolejowe zostajemy na samym końcu ogona, już tylko z daleka dobiegają nas głośne rozmowy i ostatnie dźwięki "...ai, se eu te pego...", oddychamy z ulgą, mijamy niezwykłe drzewo
 no i wtedy.... zaczynają się "schody"!
Wdrapujemy się na górę po prawie pionowej ścianie. Koszulka zaczyna mi się lepić do pleców,  serce wali w piersiach jak oszalałe, w skroniach łomocze, w gardle drapie, mam mdłości...
Przypomina mi się informacja o pielgrzymie, który po przejściu prawie 800 km zmarł nagle na atak serca 10 km przed Santiago. "A ja przejdę do annałów katedry jako pielgrzym, który padł już po pierwszym kilometrze" przelatuje mi przez głowę.
 I to ma być urlop! Nie żałuję sobie i głośno narzekam i lamentuję.
 "Goeie morgen" ("Dzień Dobry"- niderl.) pozdrawia mnie mijający mnie mężczyzna uśmiechając się pokrzepiająco. Ups! Zapomniałam, że gros pielgrzymujących stanowią "nasi"; co za szczęście, że wędrówka z religijnym celem i nie klęłam siarczyście. Holender, podpierając się dwoma kijkami, pokonuje stromizmę ze zwinnością wiewiórki. Spoglądam na niego z  zazdrością, też chciałam kupić takie kijki jeszcze w Rozenburgu, ale Jan nie był zachwycony pomysłem a i córka mnie zbeształa: "Będziecie wyglądać jak ludzie z Klubu Seniora". 
 "Emiluś, ale my właściwie jesteśmy starzy" odpowiedziałam.
 "Ale nie TACY starzy" dobitnie zaznaczyło dziecię. Teraz okazuje się, że jesteśmy jednak "TACY"!
W końcu, żywi! osiągamy szczyt - spowity w mgle rozległy płaskowyż. W szarej mglistości świat wygląda nierealnie, mamy wrażenie jakbyśmy dryfowali  między ziemią a niebem. Niewyraźne sylwetki innych pielgrzymów wyłaniające się z oparów potęgują to doznanie.
Dochodzimy do pierwszej wioski Vilei i tu w Casa Barbadelo zatrzymujemy się na kawę.  
W barze - sklepiku zauważam kijki pielgrzyma za 8,50 i natychmiast je kupuję. Pieczętujemy też nasz credencial. Pierwszy stempel - ach! jacy jesteśmy dumni!
Ośmioosobwa grupa amerykańskich pielgrzymów przy sąsiednim stoliku przyciąga moją uwagę. Są mniej więcej w naszym wieku, wyluzowani, z odpowiednim dystansem do siebie samych i do sytuacji; słysząc dowcipne uwagi, w których się prześcigają rozumiem, że są to ludzie "znający Józefa".
 Proszą Jana o zrobienie im wspólnej fotografii, jedna z babeczek woła w kierunku
 kamery: "Ale tak, żeby nie było widać podwójnych podbródków". Jan, przyzwyczajony do takich uwag z mojej strony, kiwa głową ze zrozumieniem i dodaje: "Wciągnąć brzuchy!". Panie parskają
śmiechem ale panowie automatycznie się prostują.
Siedzimy tu w naprawdę międzynarodowej kompanii: oczywiście najwięcej jest pielgrzymów z Hiszpanii, ale także z USA, Filipin, Nowej Zelandii, Niemiec, Litwy.
Do Amerykanów podchodzi ich ziomek, który na pytanie "A gdzie jest twoja żona?" odpowiada jakoś tak pogardliwie: "Ach, wlecze się gdzieś z tyłu. Znów nawiązała nowe znajomości i klepie jadaczką jak kaczka". Reszta towarzystwa nawet grzecznościowo nie uśmiecha się na tę uwagę, we mnie też osobnik wzbudza antypatię.
 Idziemy dalej, sami, już w pełnym słońcu
drogą oddzieloną  od pastwisk albo kamiennymi murkami porośniętymi mchem i bluszczem, albo pionowo ustawionymi płaskimi kamieniami kojarzącymi się z menhirami. 
Galicja bogata jest w megalityczne zabytki  jak dolmeny i menhiry, ale tu nietypowe ogrodzenie wydaje mi się raczej efektem praktycznego wykorzystania materiału leżącego na polach, niż nawiązaniem do celtyckiej tradycji.
 Mijamy urocze kamienne mosteczki
łąkę na której skrzące się jeszcze kroplami porannej rosy pajęczyny przypominają meduzy w Bałtyku.
Napotykamy pierwszy na naszej drodze "horreos" - typowy galicyjski spichlerz do przechowywania upraw, głównie kukurydzy
Horreros są różnej wielkości, od około 1 metra do ponad 10 metrów długości,  niektóre mają nawet podwójne piętro. Granitowe słupki podtrzymują kamienne podłogi chroniące zbiory przed gryzoniami, ścianki boczne wykonane są z drewna lub z cegły . Dach jest zwykle kafelkowany, a na jednym lub obu końcach ustawiony jest mały krzyż.
Wszystkie domy, garaże, zabudowania gospodarcze zbudowane są z kamieni. Pewnie dlatego tak dużo ocalało tu starych drzew
.
Spotykamy coraz mniej pielgrzymów, natomiast śladów po nich mnóstwo.
 Dla ułatwienia drogi pątnikom i turystom władze prowincji Galicja ustawiły słupki z drogowskazem i  informacją o ilości kilometrów, które dzielą od Santiago de Compostella. Wdzięczności nie doczekali się, ze słupków wandale powyrywali tabliczki informacyjne.
I po co? Komu pochwalą się zdobyczą? Gronie przyjaciół? Toż od razu dadzą świadectwo, iż są po prostu chuliganami. Jeszcze bardziej denerwują mnie grafiti wypisane na bramach czy nawet ścianach prywatnych domów. Ciekawe jak zareagowałby taki jeden z drugim bydlak gdybym  namalowała na jego chałupie ogromniasty napis : "Jezus Loves You" ( bo i z tego typu sentencjami nierzadko spotkaliśmy się). Czy ucieszyłby się, że ja, obcy człowiek, nie szczędząc trudu, bezinteresownie dzielę się Dobrą Nowiną?
Jednak głównie napisy uderzają w takich jak my pielgrzymów zaczynających swoją drogę w Sarii, czyli wg. nich nieprawdziwym , bo ten prawdziwy stawia pierwszy krok u podnóża Pirenejów.
 "Jezus nie zaczynał w Sarii!" wali mi w oczy spory napis:
 " W Roncesvalles  czy w Saint Jean Pied de Port też nie " myśle sobie.
 " Bez bólu nie ma glorii !" czytam kolejny.
Nooo...wyobrażam sobie co powiedzieliby mi moi bliscy gdybym zapowiedziała 800 kilometrową wędrówkę na ich cześć, podzieloną na etapy po  30 km dziennie:  Mamusia - "Ależ nawet mowy nie ma! ",   brat - "Zgłupiałaś siostra!?"  Oboje lubili komfort i na  nasze backpakerskie podróże spoglądali zawsze z lekkim rozbawieniem, ale i z niepokojem o nas.
 Te złote myśli, od których roi się na camino, wbrew zamierzeniom autorów, nie konfrontują nas z własną małością, raczej lekko irytują młodzieńczą butnością  i śmieszą wyświechtaniem. Szczerze podziwam pielgrzymów, którzy rozpoczęli pątniczą drogę w Pirenejach, ale na to po prostu nie mamy czasu. Poza tym nie jestem Sw. Aleksym, mam zamiar przejść stukilometrowy dystans, który jest wymagany przez władze kościelne dla uzyskania composteli, a nie ubiegać się o palmę
męczeństwa.
Na szczęście cudowne widoki po drodze i ciepłe pozdrowienia- "Hola!","Buon Camino!", mijających nas pielgrzymów łagodzą wzburzone nerwy..

Po dwóch godzinach, w najbliższym albergue w Morgade zatrzymujemy się na śniadanie, choć jedyne wolne miejsca znajdujemy przy stoliku, przy którym siedzi znany nam z poprzedniego postoju mąż rozgadanej Amerykanki. Od czasu do czasu coś pomrukuje słuchając przez słuchawki muzyki. Sądzimy, iż podśpiewuje razem z piosenkarzem, dopiero po dłuższej chwili domyślamy się, że mruczanka skierowana jest do nas.  Mieszkańcowi San Diego nie przeszkadza  początkowy brak responsu z naszej strony, bo nie tylko jego żona, ale i on, delikatnie ujmując, lubi mówić! Opowieść o swojej wnusi ilustruje dziesiątkami zdjęć malucha. Dziewczynka, mała Indianeczka, jest  prześliczna, no ale ile fotek jednego dziecka można oglądać ...
Nas pyta tylko skąd jesteśmy i w jakiej miejscowości rozpoczeliśmy nasze camino. Słysząc nazwę Saria pogardliwie prycha: "Ach, czyli tzw. pielgrzymi 100 kilometrów". 
Na szczęście monolog przerywa przyjazd taksówką! jego żony i jej nowych przyjaciółek. Jej pierwsze pytanie brzmi: "Podstemplowałeś credencial?" Rzeczywiście, na stole leżą dwa paszporty, jej i jego, czyli on idzie, ona jedzie. Aaaaa... tak to i ja potrafię "przejść" setki kilometrów.
Pokrzepieni sokami ze świeżo wyciskanej pomarańczy i bułeczkami - zapiekankami z serem kontynuujemy wędrówkę. Teren jest w znakomitej większości płaski a widoki wprost fenomenalne. Dochodzimy do wioski, gdzie podziwiamy kościółek pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny.  Oryginalna świątynia z XII wieku stała pierwotnie w innej części wioski, a w 1798 roku została przeniesiona kamień po kamieniu na obecne miejsce. Kościół otacza charakterystyczny, galicyjski cmentarzyk.
 Na placyku przed kościołem stoi ogromna kamienna chrzcielnica

Okazuje się, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł umieszczania po drodze zdjęć bliskich . Naszą uwagę przyciąga fotografia Katie - w tekście pod jej podobizną prosi się o modlitwę za wszystkie osoby, które zmarły na skutek chorób psychicznych
.
Mijamy słupek informujący, iż od Santiago de Compostela dzieli nas równo 100 km. 
W kolejnej wiosce, przy budynku jednej z farm stoi starszy pan , który zaprasza nas na zadaszone podwórze, gdzie można posilić się miejscowymi smakołykami. Nie jesteśmy głodni, bardziej z ciekawości korzystamy z zaproszenia. Na stole stoją pojemniczki z owocami, warzywami, serami, wędlinami.- można jeść ile dusza zapragnie a zapłacić donativo, co łaska. Wrzucam do puszki trzy euro i wybieram dwie kiście winogron. Owoce są malutkie i niesmaczne, z zazdrością  ( bo nie mam odwagi dolaczyc) zerkam na dwóch austriackich pielgrzymów, którzy delektują się kieliszek za kieliszkiem słynną galicyjską cytrynówką. Gospodarz w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że chłopaki mają dosyć i zabiera im butelkę, po czym proponuje gestem Janowi kielicha, a gdy ten przecząco kręci głową, szczelnie ją korkuje i zanosi nalewkę gdzieś w czeluście domostwa.
 Nie wpadł niestety na myśl, iż na świecie istnieją damy, które potrafią pić jak sierżant kawalerii...
Jest szesnasta , gdy wkraczamy na teren naszego pensjonatu w Mercadoiro. Przeszliśy dziś 17 km -jeden z najdłuższych etapów naszego camino. Owszem, jesteśmy nieco zmęczeni, ale poszło dużo łatwiej, niż się spodziewaliśmy. Dzięki zastosowaniu się do porad, by często odpoczywać, zmieniać choć dwa razy dziennie  skarpetki, wietrzyć stopy, "szkody" ograniczają się u mnie do dwóch malutkich bąbelków wielkości pestki od jabłka ( króre i tak zaschną następnego dnia). Jana nogi są w nieskazitelnym stanie.
Właściciel pensjonatu prowadzi nas do pięknego. stylowego pokoju
gdzie czeka na nas, hurra! nasz plecak. 
Pensjonat położony jest na rozległej łące, na której opalają się trzy starsze panie - mimo późnej pory słońce solidnie przypieka. Jan zajmuje ostatni wolny leżak, a ja uciekam w cień parasola na tarasie. Przeglądam zdjęcia, zaglądam na facebooka, uśmiecham się pokrzepiająco do mijających naszą restaurację pielgrzymów. Wiem, że następny nocleg znajdą dopiero 4 km dalej w Portomarin.
Na kolację zamawiam specjalność Galicji - Caldo Gallego , która okazuje się naszą szczawiową z dodatkiem białej fasoli, oraz tortillę
 Na Jana talerzu trzy kiełbaski chorizo pływają w czerwonej wodzie imitującej sos pomidorowy. 
Na deser otrzymujemy zakalcowaty placek migdałowy. Zatem nie jest to posiłek,  który będziemy jeszcze latami wspominać. W dodatku, kelner albo nie dosłyszał, albo nie chciał dosłyszeć, i przynosi nam całą butelkę wina zamiast zamawianych dwóch kieliszków. Butelka kosztuje ( auć!) 12 euro, lecz muszę przyznać, że wino jest wyjątkowo smaczne.Wg. Centrum Studiów Galicyjskich najlepsze wina z tego regionu to właśnie wina białe, z których najbardziej popularnymi są mlode wino Ribeiro i leżakowane Albarino. My, naprawdę! delektujemy się miejscowym Casa Marcado.
Rachunek za kolację też jest wysoki, zupełnie nieadekwatny do jakości i ilości potraw!
Przez całe popołudnie z głośników brzmi relaksująca muzyka zen, ta sama płyta nastawiana wciąż i wciąż od nowa Po kilku godzinach słuchania nie uspakaja a wręcz irytuje zatem ten piękny, ciepły wieczór spędzamy we własnym pokoju. Kamienne mury tak dobrze trzymają chłód, że po godzinie podkręcamy ogrzewanie i opatulamy się kocami.
Mimo zmęczenia i luksusowych warunków nie mogę zasnąć, przewracam się z boku na bok do rana

camino dzien drugi

     Z ulgą witam godzinę, o której w miarę przyzwoicie mogę wstać. 
Kiedy wychodzę z pensjonatu o godz. 6.30, aby zapalić papierosa, pierwsze grupy pielgrzymów przechodzą drogą obok budynku; ich nieśmiałe i bardzo ciepłe „Hola”, aromatyczny zapach pobliskiego sosnowego lasu i wizja dnia pełnego nowych uroków, nowych wrażeń, wprawia mnie w radosny i lekko błogi nastrój. 
Nasz pensjonat i kawiarnia są wciąż spowite w ciemnościach, zatem wracam do pokoju i wsuwam się pod ciepłą kołdrę.
 „Widziałaś plecaki innych pielgrzymów?”- pyta rozespany Jan. 
Poprzedniego dnia kelner próbował nam wyjaśnić lwowsko-kanadyjskim narzeczem, że bagaże musimy złożyć pod murkiem wzdłuż drogi . 
„Jak to pod murkiem przy drodze ...? Oszalał, czy też nie miał pojęcia, o co pytamy? Pod murkiem można się wysiusiać, a nie zostawiać całego w tym momencie dobytku. Obsługując tylu pielgrzymów z całego świata, mógłby nauczyć się choć podstaw angielskiego", psioczyliśmy później po kieliszku wina. 
Teraz nie wiemy, co zrobić z naszymi plecakami. Na szczęście dziś rano w kawiarni pensjonatu za barem stoi właściciel płynnie mówiący po angielsku. Słyszymy od niego, że bagaż należy zostawić ... pod murkiem wzdłuż drogi .....
Plecaki dostarczamy we wskazane miejsce we właściwym czasie - akurat nadjeżdża busik firmy transportowej. 
„Czy jedliście wczoraj w naszej resturacji kolację ?” - pyta właściciel pensjonatu.
 „Tak i natychmiast zapłaciliśmy rachunek” - nastraszam się nieco.
„A, to śniadanie będzie gratis.” - uśmiecha się szeroko szef. 
Cały posiłek składa się z małej filiżanki kawy i mini ciasteczka, ale czyż to i tak nie miły gest? 
Na zewnątrz jest już jasno i słonecznie, chociaż strzępy mgły wciąż dryfują nad łąkami. 
 Mijamy dom, na balkonie którego wisi kukła przedstawiająca wiedźmę.
Nie bez powodu Galicję nazywa się też Terra de Meigas - Krainą Czarownic. 
Tutejsze Baby Jagi, podobnie jak nasze, mają haczykowate noski, noszą spiczaste kapelusze i latają na miotłach. Różnica polega na tym, że w hiszpańskiej Galicji istniały lub wciąż istnieją dwa rodzaje czarownic. Bruxas są uzdrowicielkami, wróżbitkami, a także mistyczkami, mediatorkami między Bogiem a ludźmi. Niektóre cieszyły się ogromnym szacunkiem wśród okolicznej ludności. Pewna bruxas z wioski Villar del Aquila w środkowej Hiszpanii, który twierdziła, że ma mistyczną relację z Chrystusem, była dosłownie noszona do kościoła na ramionach parafian, co niewiele jej pomogło podczas polowania na czarownice - zmarła w więzieniu inkwizycyjnym.
Oprócz tych miłych, domowych bruxas, pechowiec może spotkać drugi rodzaj wiedźmy: okrutną miegas, wysysającą krew z dzieci, wydzierającą oczy podróżnym, pozbawiającą ludzi zdrowia, a nawet życia. Najlepszą ochronę przed krwiożerczymi czarownicami zapewnia napój o nazwie Queimada. 
Aby zrobić ten trunek, wykorzystuje się wysokiej jakości alkohol, który zmieszany z cukrem, skórką cytrynową i pomarańczową, ziarenkami kawy, kawałkami jabłek i cynamonu, gotuje się przez wiele godzin, aby odparować wysoki procent alkoholu. Dla zapewnienia miksturze magicznej mocy, podczas warzenia recytuje się odpowiednie zaklęcia. 
Uśmiecham się porozumiewawczo do kukiełki, wszak sama pochodzę z rodziny Bruxas, tyle, że z terenów tej drugiej Galicji, leżącej w granicach dzisiejszej Ukrainy. A jeśli chodzi o złe czarownice...no cóż, wypiłam w swoim życiu tyle alkoholu, i to i z cytrynami, i z ziarnami kawy i z pomarańczami, że każda miegas pierzchnie w popłochu już na sam mój widok. 
Abstynenci mogą ochronić się przed czarną magią (choć jest to mniej skuteczne niż alkohol!) chowając do kieszeni ząbek czosnku lub kawałek bursztynu. Roztrzepani podróżnicy, którzy zapomnieli o amulecie, mogą zerwać owoc figi z przydrożnego drzewa. Tak czy inaczej, warto się zabezpieczyć, gdyż, jak mówi wielu mieszkańców Galicji: „Nie wierzę w czarownice, ale faktem jest, że one istnieją”.    
     Droga wije się, na szczęście po niewysokich wzgórzach i dolinach. Słońce grzeje jakby to był czerwiec, a nie wrzesień. Rozległe łąki cieszą oko soczystą zielenią. 
Schodząc z jednego z takich wzniesień, opadającego łagodnie, ale głęboko w dół, słyszę za sobą ciężkie kroki, sądząc z odgłosu wysokiego, postawnego mężczyzny. Trochę jestem zdziwiona, bo przed chwilą rozglądałam się wokół i nie widziałam nikogo na szczycie, a idąc takim szybkim tempem powinien mnie już minąć. No ale taki ze mnie fizyk jak... wiadomo co z czego. Jeszcze jak horror wspominam te okropne zadania : "Oblicz kiedy pociąg A jadący z taką a taką szybkością minie w miejscowości X pociąg B...itd" Fuj!!!. 
 Wędrowiec, który dotarł już do moich pleców, nagle zdaje się z nimi nie rozstawać, jeszcze moment a zacznie mi "skrobać marchewki". Kroki zaczynają brzmieć już nie jak tuptanie, ale wręcz jak dudnienie. Moja irytacja osiąga szczyty, pielgrzymia pokora pryska niczym bańka mydlana. 
Przystaję zdenerwowana, aby mógł mnie wyprzedzić, odwracam się...za mną nie ma nikogo!!! 
Ani za mną ani w średnicy przynajmniej kilometra. 
W pierwszej sekundzie, w nagłej ciszy, przerażenie, które mnie ogarnia objawia się w niestereotypowo - nie stają mi dęba włosy, nie oblewa mnie zimny pot, wręcz przeciwnie, mam wrażenie jakby w środek mego kręgosłupa wlano wrzątek. 
Powoli uspokajam się, tylko w głowie kołacze się myśl: "Przecież to niemożliwe!!!" 
A jednak wbrew rozumowi w sercu jest tak, jak w piosence śpiewanej przez Marka Grechutę : "...nadzieja rośnie jak wielka rzeka, która po obu brzegach wzbiera, ..." i to rośnie z każdym pokonanym metrem, niestety, nigdzie nie widać ani TEGO brodatego bruneta ani TEJ blondynki.
 Jan, który akurat filmował jakieś wyjątkowo piękne źdźbło trawy, prosi mnie o zarejestrowanie jego wypowiedzi. 
Biorę bez słowa kamerę do ręki postanawiając, że nie opowiem mu tej historii, nie opowiem nikomu, uznają mnie za rozhisteryzowaną, egzaltowaną wariatkę. Przecież to fizycznie niemożliwe, a jednak... ! Następne dwa kilometry do Portomarin przechodzę jak zombi, cały czas rozważając: kroki słyszałam na 100%, co do tego żadnych wątpliwości! Echo?- wokół rozciągały się tylko pastwiska, do ściany lasu było za daleko. Odgłos naszych, własnych kroków? - szliśmy, tak jak i teraz po asfalcie, w obuwiu o miękkich podeszwach, a skoro nie słyszę w tej chwili nawet szurania dlaczego miało by się to zdarzyć wcześniej. Żadne rozsądne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy, zatem jak Scarlett obiecuję sobie :"Pomyślę o tym później". 

 Na solidne śniadanie zatrzymujemy się w albergue Vilachá. Ustalając trasę i rezerwując noclegi wahałam się czy przenocować tutaj czy w Mercaidoiro. Zdecydowałam sie na ten ostatni pensjonat, gdyż obawiałam się, że dodatkowe dwa kilometry do albergue Vilachá, to będzie o kawałek za dużo jak na jeden dzień. Teraz żałuję - pani, która nas obsługuje to po prostu skarb, posiłek przepyszny, a ceny bardzo przyjazne każdemu pielgrzymowi. No ale, gdyby człowiek wiedział, że upadnie to by usiadł.
Gdy dochodziy do mostu łączącego z Portomarin okazuje się, że mamy ogromne szczęście. 
Nim zbudowno tamę na Rio Miño w latach sześdziesiątych ubiegłego wieku, całe miasteczko, kamień po kamieniu, przeniesiono z benedyktyńską cierpliwością i szacunkiem dla przeszłości na wyżej położony teren. Według przewodnika trzeba mieć dużo szczęścia, aby poziom wody był na tyle niski, pozwalający na zobaczenie oryginalnych fundamentów; no i dla nas los jest tak właśnie łaskawy. Z jednej strony mostu na drugą biegamy oszołomieni tą wspaniałą panoramą. Choć nie jestem archeologiem, usiłuję odkryć, które ruiny to podwaliny domów, które obór czy budynków gospodarczych, gdzie znajdowało się serce miasta, gdzie stał kościół.
Dobra taka dłuższa przerwa, bo potem trzeba już tylko się wspinać i wspinać.
 Dobrze zasapani dochodzimy do kościoła Św.Mikołaja wybudowanego w XII wieku przez zakon św.Jana. Zakonnicy kontrolowali most na rzece Miño i sprawowali opiekę nad szpitalem dla pielgrzymów, dlatego też budynek przypomina mini fortecę. 
Nad główną bramą wejściową podziwiamy wspaniały tympanon przedstawiający Chrystusa Pantokratora i 24 muzykujących Starszych z Apokalipsy, dzieło mistrza Mateo, tego samego, który przyozdobił Portal Chwały w katedrze św. Jakuba w Santiago de Compostela.
Warto pospacerować po rynku - oprócz kościoła Św. Mikołaja zachwyca też budnek ratusza.
Jeszcze mała przerwa na kawę w kawiarni, w której chyba wszyscy klienci to wędrowcy z Camino. Taras, na którym siedzimy to taka mini wieża Babel, ba! młoda para siedząca obok nas to Polacy. Jesteśmy już po śniadaniu, więc nie kosztujemy miejscowych przysmaków: węgorza czy białego sera tetilla ( dosłownie tłumacząc- "cycuś" , bo ser ma stożkowaty kształt) i ubrani w przeciwdeszczowe peleryny, gdyż zaczyna kropić, wyruszamy w dalszą drogę. 
W supersamie w Portomarin kupiliśmy, tak na wszelki wypadek, dodatkową pelerynę przeciwdeszczową. "Wszelki wypadek" akurat zdarza się zaraz po wyjściu na trasę.
Deszcz pada krótko acz intensywnie . Jak tylko się wypogadza zatrzymujemy się na wietrzenie stóp.
Nieco dalej smutkiem naapawa widok spalonego lasu. Wśród zwęglonej ściółki przyciągają uwagę liliowe kwiatuszki. Podejrzewając, iż pożar lasu nastąpił w wyniku nieostrożności człowieka, wzdycham:" Jak tak dalej będziemy dbać o przyrodę to rzeczywiście, tylko nam sztuczne kwiaty pozostaną". Już w domu dowiaduję się, iż rosły tam prawdziwe kwiaty.
A natura wokół...
ach! rozglądam się z zachwytem, od czasu do czasu spoglądając pod nogi. Nie bez powodu. No cóż, urodziłam się jaka taka ofermowata - jeszcze przed dziesiątym rokiem życia na tylko samej na twarzy 5 razy zszywano mi rany ( taki "mały Frankenstein"). 
Gdy, jako sześciolatka po raz czwarty rozwaliłam podbródek na ślizgawce, mama moja zbuntowała się i nakazała leżenie w łóżku do czasu gdy rana samoistnie się zagoi. " Wstydzę się"- tłumaczyła - "jechać znów z tobą na pogotowie. Już lekarze tam patrzą na mnie podejrzliwie, jak na wyrodną matkę znęcającą się nad dzieckiem". Podbródek się zagoił, ale moje dzikie eskapady kontynuowałam, i ponosiłam też ich konsekwencje... 
 Doświadczenia jednak czegoś uczą, zatem teraz na wyboistych drogach Camino staram się uważać. Bardzo uważać. I dlatego wiem, że takich kamyków jak ten, który teraz widzę, po drodze nie było, że jest to ten jeden jedyny, przeznaczony właśnie dla moich oczu.
Na kamyku napisane jest imię "Chris" - może to być skrót od Christopher, może to być skrót od Christina. 
(Dlatego kroki, które słyszałam były takie ciężkie - bo podwójne.)
 Jan przystaje widząc moją nagle zalaną łzami buzię. Pokazuję mu kamyk, opowiadając już teraz całą historię i wieńcząc słowami: "Wiem, że tę pamiątkę ktoś zostawił ku wspomnieniu innego Chrisa, ale, że to właśnie ja ją teraz znalazłam, że to właśnie to imię..." 
Nie muszę kończyć - Jan kiwa głową ze zrozumieniem, ze wzruszeniem. Dobrze mieć takiego towarzysza, z którym rozumie się wpół słowa. Już teraz wiem, że Jan czuje od początku drogi, iż nie tylko nosi fotografię swojego przyjaciela przyszytą do plecaka, ale idzie z nim ramię w ramię. Spontanicznie, obejmujemy się serdecznie, a dalsza droga wydaje się jeszcze piękniejsza, jeszcze zieleńsza, jeszcze bardziej pachnąca.
Zatrzymujemy się na przepyszny lunch
 po którym idziemy dalej, drogą cudownie prostą do samego końca tego etapu.
 Pogoda niestety trochę się popsuła, no cóż - nie codziennie jest niedziela. Widać w tym rejonie zmienna aura to rzecz powszednia, mieszkańcy okolicy wyraźnie sympatyzujący z pielgrzymami, ustawili wygodny fotel w zadaszonym miejscu
 Dzisiejszy odcinek drogi jest wyjątkowo krótki, zatem dwa kilometry przed miejscem, w którym będziemy nocować zasiadamy w osłoniętym brezentowym dachem tarasie przydrożnego albergue. Kropi i jest dość chłodno, no ale na zewnątrz można zapalić...
Zamawiamy kawę, sok i oczywiście, miejscowy specjał czyli likier kawowy.
Rozgrzani alkoholem bez trudu docieramy do naszego pensjonatu w Castro de Maior. 
Nasz pokój jest przeogromny, ale pozbawiony duszy.
Poza tym w hotelu nie ma restauracji czy sali jadalnej - na posiłek trzeba udać się do sąsiedniego hospicjum. Tutaj kontakt z innymi pielgrzymami, czy kimkolwiek z recepcji jest zerowy. 
Wracamy więc na kolację do poprzedniego lokalu, ale tym razem wchodzimy do środka. 
W jadalni, aż roi się od młodzieży i to takiej chętnie nawiązującej kontakt. Do naszego stolika przysiada się prześliczna Iranka ( od kilku lat obywatelka Australii). 
Jestem tak zauroczona jej urodą, że nie tylko obsypuję ją komplementami, ale i słucham każdej jej opowieści jakby to były baśnie z tysiąca i jednej nocy. A dziewczyna mówić lubi, co jest fajne. 
Niefajną jest treść opowiadań - potakuję ze zrozumieniem słysząc szczegółowe relacje z zainteresowania jakie wzbudzała w dotychczasowej podróży, ale gdy zaczynają się narzekania na dzisiejszy wieczór, na nudne, nieciekawe towarzystwo, trochę mój zachwyt słabnie na sile. I to nie dlatego, że przyjmuję jej uwagi jako osobiste wycieczki w stronę Jana czy moją - szczerze mówiąc nie byłaby w stanie nas obrazić, bo nic o nas nie wie, bo nie mieliśmy okazji cokolwiek o sobie opowiedzieć. Jest urażona, gdyż grupa Brazylijczyków zajmująca stolik obok nas całkowicie ją ignorując ( a znają się z poprzednich etapów) wypytuje Jana i mnie o warunki życia w Holandii, opowiada o sytuacji ekonomiczno politycznej w ich kraju. 
Jako, że rozmowa z chłopakami rozwija się dalej i "skaczemy" z tematu na temat ulepszając po naszemu ( tzn. polsko-holendersku-brazylijsku) świat, być może za bardzo po "naszemu"- Iranka w końcu wybucha gniewem krzycząc na całą salę:" Co za nudne towarzystwo, jeszcze z takimi banalnymi, pospolitymi pielgrzymami nie miałam do czynienia". 
Jej Hiobowe żale nie robią specjalnego wrażenia. Brazylijczycy, a szczególnie TEN, o którego atencje wyraźnie zabiegała, zupełnie nie reagują na jej dąsy.
 Jan i ja zjedliśmy naszą kolację ( tak na marginesie - czy szczawiowa może smakować orgiastycznie? - MOŻE!!!!), dziękujemy za towarzystwo i wychodzimy. Niechże młodzież sama rozwiązuje swoje problemy. Przypomina mi sie fraszka "nagrobna" Sztautyngera: "...Byłem z wami, płakałem z wami, cierpiałem z wami. Teraz bądźcie, płaczcie, cierpcie sobie sami..." 
 Płacąc za rachunek w recepcji, zamawiamy jeszcze dwie kawy. Właścicielka albergue przekazuje mężowi zamówienie i nagle słyszę znajome słówko:"caliente". 
 "Caliente oznacza "gorące" ? -pytam .
 "Tak, a dlaczego pytasz?" odpowiada.
Tłumaczę więc, że akurat ten przymiotnik znam dzięki piosence, przy której ćwiczyliśmy salsę, ucząc się tego tańca na kursie. 
Okazuje się, że gospodarze tego miejsca to nie tylko też zapalone "dansiory", ale i pokrewne dusze, co całą czwórką czcimy lampką koniaku - niestety wizja dzisiejszego, wieczornego dwukilometrowego marszu i jutrzejszej wędrówki sprawia, że bardzo grzecznie tym jednym kielichem musimy zakończyć wieczór i to z tak miłm towarzystwem.I am relieved to welcome the time when I can get up decently when I leave the guesthouse at At 6.30 am to smoke a cigarette, the first groups of pilgrims walk along the road next to the building; their shy and very warm "Hola", the aromatic smell of the nearby pine forest and the vision of a day full of new charms, new impressions puts me in a joyful and slightly blissful mood. Our guesthouse and cafe are still shrouded in darkness, so I return to my room and slide in under a warm duvet. "Have you seen other pilgrims' backpacks?" - Jan asks sleepily. The previous day, the waiter tried to explain to us in Lviv-Canadian language that we must place our luggage under the wall along the road. "How is it under the wall by the road ...? Is he mad or has no idea what we are asking? You can pee under the wall, and not leave all your belongings at this point. Serving so many pilgrims from all over the world, he could learn at least the basics of English ", we grumbled after a glass of wine. Now we don't know what to do with our backpacks. Fortunately this morning in the guesthouse cafe behind the bar stands the owner who speaks fluent English. We hear from him from him. that the luggage should be left ... under the wall along the road ..... We deliver the backpacks to the indicated place at the right time - the bus of the transport company is just coming. "Did you eat dinner in our restaurant yesterday?" - asks the owner of the guesthouse. "Yes, and we paid the bill immediately" - I am a bit scared. "Oh, this breakfast will be for free." - the boss smiles broadly. The whole meal consists of a small cup of coffee and a mini cookie, but isn't that a nice gesture anyway? It's already bright and sunny outside, although the bits of fog still drift over the meadows. a witch puppet. It is not without reason that Galicia is also called Terra de Meigas - the Land of Witches. two kinds of witches. Bruxas are healers, soothsayers, and mystics, mediators between God and men. Some were held in high esteem by the local population. A bruxas from the village of Villar del Aquila in central Spain, who claimed to have a mystical relationship with Christ, she was literally carried to church on the shoulders of parishioners, which did not help her much during a witch hunt - she died in an inquisitorial prison In addition to these nice domestic bruxas, the unlucky one may encounter a second type of witch: the cruel misgas, sucking blood from children, tearing out the eyes of travelers, depriving people of health and even life. The best protection against bloodthirsty witches is provided by a drink called Queimada. To make this drink, high-quality alcohol is used, which, mixed with sugar, lemon and orange peel, coffee beans, apple and cinnamon slices, is boiled for many hours to evaporate a high percentage. alcohol. In order to provide the potion with magical power, the appropriate spells are recited during the brewing. I smile knowingly at the puppet, after all, I myself come from the Bruxas family, but from the territory of the other Galicia, which lies within the borders of today's Ukraine. As for the evil witches ... well, I've had so much alcohol in my life, with lemons, coffee beans, and oranges, that every meal will scatter at the sight of me. Abstainers can protect themselves against black magic (although it is less effective than alcohol!) By putting a clove of garlic or a piece of amber in their pockets. Distracted travelers who have forgotten the amulet can pick the fig fruit from the roadside tree. Anyway