20201121

camino 1 dzien

      Rankiem, Sarria otulona jest szarym szalem mgły. Cieszy mnie ten widok, gdyż zapewnia ładną i prawdopodobnie bezdeszczową pogodę. Wychodzę przed budynek na papierosa i rzeczywiście jest dużo cieplej niż wczoraj o tej porze. 
Plecak zostawiamy w pokoju z mieszanymi uczuciami. Zobaczymy go jeszcze? Nie sądzimy, aby ktoś połasił się na stare ciuchy, lecz nie wiemy jak solidna jest firma przewozowa, czy naprawdę bagaż dotrze na nasz następny nocleg, czy trzeba będzie po niego wracać taksówką....No nic, pożyjemy, zobaczymy, jakkolwiek mnie, Panne Proznisie, zgrozą napawa myśl o przejściu drogi tylko w dwóch bluzkach. 
  Jeszcze tylko obowiązkowa fotografia przed Capilla de San Lazaro - kaplicą z XVIII wieku, która jest jedyną pozostałością po funkcjonującym niegdys w Sarii szpitalem dla trędowatych pielgrzymów
po czym, równo o dziewiątej, stawiamy pierwsze kroki na naszym Camino. 
Niestety, nigdzie po drodze nie ma otwartego baru, albergue, gdzie moglibyśmy uzyskać pierwszą pieczątkę w naszym credencialu. Oprócz dwóch miejscowych staruszków, nie ma na ulicy żywego ducha - albo wstaliśmy zbyt późno, albo przesadzono w internetowych relacjach z ilością pielgrzymów rozpoczynających Camino de Frances w Sarii.
 Kierując się oznaczonymi słupkami, lekko wspinając się dochodzimy do średniowiecznego mostu Ponte Aspera
i tu okazuje się,  że internauci jednak nie kłamali - z ulicy przed lewą stroną mostu napływa nieprzerwanie potok ludzi: wielu pojedyńczych pielgrzymów i par takich jak my, ale znakomitą wiekszość stanowią grupy młodzieży. Między tą masą niezgrabnie lawirują pielgrzymi na rowerach.
    Podchodzą do nas dwie dziewczyny na migi prosząc o wypełnienie ankiety. Wpisujemy swoje dane i zbyt późno zauważamy, że domniemana ankieta jest tak naprawdę deklaracją wpłaty datku na jakiś dobroczynny cel. Napisana jest po hiszpańsku, licho wie, może to zrzutka na fajną imprezę, a ja nawet nie wiem gdzie i kiedy mam się tam stawić. 
Trochę nam głupio się wycofać, więc z nieco kwaśnymi minami wrzucamy do puszki po dwa euro, mimo iż kwestarki próbują nas zawstydzić szczodrością innych i pukają palcem w kartkę wskazując deklarację dobrych chrześcijan składająch ofiarę z 10 euro. Wzruszam ramionami i z kolei pukam palcem w miejsce gdzie napisałam nazwę kraju z którego przyjechałam. Holanda - chyba wszystko jasne, nie?!
   Idziemy dalej,  jak na caminowskie standardy w ślimaczym tempie, bo wyprzedza nas każdy i starsi i młodsi,  tak zresztą już będzie do końca naszej wędrówki.  Nie martwi nas to zbytnio, nocleg mamy zarezerwowany, przed sobą cały dzień, a młodzież hiszpańska jest bardzo muzykalna i dzieli się po bratersku z resztą peregrynujących swoją pasją. Lubię przeboje latynoskie na parkiecie tanecznym, na łonie natury - niekoniecznie.
 Po przejściu przez niestrzeżone tory kolejowe zostajemy na samym końcu ogona, już tylko z daleka dobiegają nas głośne rozmowy i ostatnie dźwięki "...ai, se eu te pego...", oddychamy z ulgą, mijamy niezwykłe drzewo
 no i wtedy.... zaczynają się "schody"!
Wdrapujemy się na górę po prawie pionowej ścianie. Koszulka zaczyna mi się lepić do pleców,  serce wali w piersiach jak oszalałe, w skroniach łomocze, w gardle drapie, mam mdłości...
Przypomina mi się informacja o pielgrzymie, który po przejściu prawie 800 km zmarł nagle na atak serca 10 km przed Santiago. "A ja przejdę do annałów katedry jako pielgrzym, który padł już po pierwszym kilometrze" przelatuje mi przez głowę.
 I to ma być urlop! Nie żałuję sobie i głośno narzekam i lamentuję.
 "Goeie morgen" ("Dzień Dobry"- niderl.) pozdrawia mnie mijający mnie mężczyzna uśmiechając się pokrzepiająco. Ups! Zapomniałam, że gros pielgrzymujących stanowią "nasi"; co za szczęście, że wędrówka z religijnym celem i nie klęłam siarczyście. Holender, podpierając się dwoma kijkami, pokonuje stromizmę ze zwinnością wiewiórki. Spoglądam na niego z  zazdrością, też chciałam kupić takie kijki jeszcze w Rozenburgu, ale Jan nie był zachwycony pomysłem a i córka mnie zbeształa: "Będziecie wyglądać jak ludzie z Klubu Seniora". 
 "Emiluś, ale my właściwie jesteśmy starzy" odpowiedziałam.
 "Ale nie TACY starzy" dobitnie zaznaczyło dziecię. Teraz okazuje się, że jesteśmy jednak "TACY"!
W końcu, żywi! osiągamy szczyt - spowity w mgle rozległy płaskowyż. W szarej mglistości świat wygląda nierealnie, mamy wrażenie jakbyśmy dryfowali  między ziemią a niebem. Niewyraźne sylwetki innych pielgrzymów wyłaniające się z oparów potęgują to doznanie.
Dochodzimy do pierwszej wioski Vilei i tu w Casa Barbadelo zatrzymujemy się na kawę.  
W barze - sklepiku zauważam kijki pielgrzyma za 8,50 i natychmiast je kupuję. Pieczętujemy też nasz credencial. Pierwszy stempel - ach! jacy jesteśmy dumni!
Ośmioosobwa grupa amerykańskich pielgrzymów przy sąsiednim stoliku przyciąga moją uwagę. Są mniej więcej w naszym wieku, wyluzowani, z odpowiednim dystansem do siebie samych i do sytuacji; słysząc dowcipne uwagi, w których się prześcigają rozumiem, że są to ludzie "znający Józefa".
 Proszą Jana o zrobienie im wspólnej fotografii, jedna z babeczek woła w kierunku
 kamery: "Ale tak, żeby nie było widać podwójnych podbródków". Jan, przyzwyczajony do takich uwag z mojej strony, kiwa głową ze zrozumieniem i dodaje: "Wciągnąć brzuchy!". Panie parskają
śmiechem ale panowie automatycznie się prostują.
Siedzimy tu w naprawdę międzynarodowej kompanii: oczywiście najwięcej jest pielgrzymów z Hiszpanii, ale także z USA, Filipin, Nowej Zelandii, Niemiec, Litwy.
Do Amerykanów podchodzi ich ziomek, który na pytanie "A gdzie jest twoja żona?" odpowiada jakoś tak pogardliwie: "Ach, wlecze się gdzieś z tyłu. Znów nawiązała nowe znajomości i klepie jadaczką jak kaczka". Reszta towarzystwa nawet grzecznościowo nie uśmiecha się na tę uwagę, we mnie też osobnik wzbudza antypatię.
 Idziemy dalej, sami, już w pełnym słońcu
drogą oddzieloną  od pastwisk albo kamiennymi murkami porośniętymi mchem i bluszczem, albo pionowo ustawionymi płaskimi kamieniami kojarzącymi się z menhirami. 
Galicja bogata jest w megalityczne zabytki  jak dolmeny i menhiry, ale tu nietypowe ogrodzenie wydaje mi się raczej efektem praktycznego wykorzystania materiału leżącego na polach, niż nawiązaniem do celtyckiej tradycji.
 Mijamy urocze kamienne mosteczki
łąkę na której skrzące się jeszcze kroplami porannej rosy pajęczyny przypominają meduzy w Bałtyku.
Napotykamy pierwszy na naszej drodze "horreos" - typowy galicyjski spichlerz do przechowywania upraw, głównie kukurydzy
Horreros są różnej wielkości, od około 1 metra do ponad 10 metrów długości,  niektóre mają nawet podwójne piętro. Granitowe słupki podtrzymują kamienne podłogi chroniące zbiory przed gryzoniami, ścianki boczne wykonane są z drewna lub z cegły . Dach jest zwykle kafelkowany, a na jednym lub obu końcach ustawiony jest mały krzyż.
Wszystkie domy, garaże, zabudowania gospodarcze zbudowane są z kamieni. Pewnie dlatego tak dużo ocalało tu starych drzew
.
Spotykamy coraz mniej pielgrzymów, natomiast śladów po nich mnóstwo.
 Dla ułatwienia drogi pątnikom i turystom władze prowincji Galicja ustawiły słupki z drogowskazem i  informacją o ilości kilometrów, które dzielą od Santiago de Compostella. Wdzięczności nie doczekali się, ze słupków wandale powyrywali tabliczki informacyjne.
I po co? Komu pochwalą się zdobyczą? Gronie przyjaciół? Toż od razu dadzą świadectwo, iż są po prostu chuliganami. Jeszcze bardziej denerwują mnie grafiti wypisane na bramach czy nawet ścianach prywatnych domów. Ciekawe jak zareagowałby taki jeden z drugim bydlak gdybym  namalowała na jego chałupie ogromniasty napis : "Jezus Loves You" ( bo i z tego typu sentencjami nierzadko spotkaliśmy się). Czy ucieszyłby się, że ja, obcy człowiek, nie szczędząc trudu, bezinteresownie dzielę się Dobrą Nowiną?
Jednak głównie napisy uderzają w takich jak my pielgrzymów zaczynających swoją drogę w Sarii, czyli wg. nich nieprawdziwym , bo ten prawdziwy stawia pierwszy krok u podnóża Pirenejów.
 "Jezus nie zaczynał w Sarii!" wali mi w oczy spory napis:
 " W Roncesvalles  czy w Saint Jean Pied de Port też nie " myśle sobie.
 " Bez bólu nie ma glorii !" czytam kolejny.
Nooo...wyobrażam sobie co powiedzieliby mi moi bliscy gdybym zapowiedziała 800 kilometrową wędrówkę na ich cześć, podzieloną na etapy po  30 km dziennie:  Mamusia - "Ależ nawet mowy nie ma! ",   brat - "Zgłupiałaś siostra!?"  Oboje lubili komfort i na  nasze backpakerskie podróże spoglądali zawsze z lekkim rozbawieniem, ale i z niepokojem o nas.
 Te złote myśli, od których roi się na camino, wbrew zamierzeniom autorów, nie konfrontują nas z własną małością, raczej lekko irytują młodzieńczą butnością  i śmieszą wyświechtaniem. Szczerze podziwam pielgrzymów, którzy rozpoczęli pątniczą drogę w Pirenejach, ale na to po prostu nie mamy czasu. Poza tym nie jestem Sw. Aleksym, mam zamiar przejść stukilometrowy dystans, który jest wymagany przez władze kościelne dla uzyskania composteli, a nie ubiegać się o palmę
męczeństwa.
Na szczęście cudowne widoki po drodze i ciepłe pozdrowienia- "Hola!","Buon Camino!", mijających nas pielgrzymów łagodzą wzburzone nerwy..

Po dwóch godzinach, w najbliższym albergue w Morgade zatrzymujemy się na śniadanie, choć jedyne wolne miejsca znajdujemy przy stoliku, przy którym siedzi znany nam z poprzedniego postoju mąż rozgadanej Amerykanki. Od czasu do czasu coś pomrukuje słuchając przez słuchawki muzyki. Sądzimy, iż podśpiewuje razem z piosenkarzem, dopiero po dłuższej chwili domyślamy się, że mruczanka skierowana jest do nas.  Mieszkańcowi San Diego nie przeszkadza  początkowy brak responsu z naszej strony, bo nie tylko jego żona, ale i on, delikatnie ujmując, lubi mówić! Opowieść o swojej wnusi ilustruje dziesiątkami zdjęć malucha. Dziewczynka, mała Indianeczka, jest  prześliczna, no ale ile fotek jednego dziecka można oglądać ...
Nas pyta tylko skąd jesteśmy i w jakiej miejscowości rozpoczeliśmy nasze camino. Słysząc nazwę Saria pogardliwie prycha: "Ach, czyli tzw. pielgrzymi 100 kilometrów". 
Na szczęście monolog przerywa przyjazd taksówką! jego żony i jej nowych przyjaciółek. Jej pierwsze pytanie brzmi: "Podstemplowałeś credencial?" Rzeczywiście, na stole leżą dwa paszporty, jej i jego, czyli on idzie, ona jedzie. Aaaaa... tak to i ja potrafię "przejść" setki kilometrów.
Pokrzepieni sokami ze świeżo wyciskanej pomarańczy i bułeczkami - zapiekankami z serem kontynuujemy wędrówkę. Teren jest w znakomitej większości płaski a widoki wprost fenomenalne. Dochodzimy do wioski, gdzie podziwiamy kościółek pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny.  Oryginalna świątynia z XII wieku stała pierwotnie w innej części wioski, a w 1798 roku została przeniesiona kamień po kamieniu na obecne miejsce. Kościół otacza charakterystyczny, galicyjski cmentarzyk.
 Na placyku przed kościołem stoi ogromna kamienna chrzcielnica

Okazuje się, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł umieszczania po drodze zdjęć bliskich . Naszą uwagę przyciąga fotografia Katie - w tekście pod jej podobizną prosi się o modlitwę za wszystkie osoby, które zmarły na skutek chorób psychicznych
.
Mijamy słupek informujący, iż od Santiago de Compostela dzieli nas równo 100 km. 
W kolejnej wiosce, przy budynku jednej z farm stoi starszy pan , który zaprasza nas na zadaszone podwórze, gdzie można posilić się miejscowymi smakołykami. Nie jesteśmy głodni, bardziej z ciekawości korzystamy z zaproszenia. Na stole stoją pojemniczki z owocami, warzywami, serami, wędlinami.- można jeść ile dusza zapragnie a zapłacić donativo, co łaska. Wrzucam do puszki trzy euro i wybieram dwie kiście winogron. Owoce są malutkie i niesmaczne, z zazdrością  ( bo nie mam odwagi dolaczyc) zerkam na dwóch austriackich pielgrzymów, którzy delektują się kieliszek za kieliszkiem słynną galicyjską cytrynówką. Gospodarz w pewnym momencie dochodzi do wniosku, że chłopaki mają dosyć i zabiera im butelkę, po czym proponuje gestem Janowi kielicha, a gdy ten przecząco kręci głową, szczelnie ją korkuje i zanosi nalewkę gdzieś w czeluście domostwa.
 Nie wpadł niestety na myśl, iż na świecie istnieją damy, które potrafią pić jak sierżant kawalerii...
Jest szesnasta , gdy wkraczamy na teren naszego pensjonatu w Mercadoiro. Przeszliśy dziś 17 km -jeden z najdłuższych etapów naszego camino. Owszem, jesteśmy nieco zmęczeni, ale poszło dużo łatwiej, niż się spodziewaliśmy. Dzięki zastosowaniu się do porad, by często odpoczywać, zmieniać choć dwa razy dziennie  skarpetki, wietrzyć stopy, "szkody" ograniczają się u mnie do dwóch malutkich bąbelków wielkości pestki od jabłka ( króre i tak zaschną następnego dnia). Jana nogi są w nieskazitelnym stanie.
Właściciel pensjonatu prowadzi nas do pięknego. stylowego pokoju
gdzie czeka na nas, hurra! nasz plecak. 
Pensjonat położony jest na rozległej łące, na której opalają się trzy starsze panie - mimo późnej pory słońce solidnie przypieka. Jan zajmuje ostatni wolny leżak, a ja uciekam w cień parasola na tarasie. Przeglądam zdjęcia, zaglądam na facebooka, uśmiecham się pokrzepiająco do mijających naszą restaurację pielgrzymów. Wiem, że następny nocleg znajdą dopiero 4 km dalej w Portomarin.
Na kolację zamawiam specjalność Galicji - Caldo Gallego , która okazuje się naszą szczawiową z dodatkiem białej fasoli, oraz tortillę
 Na Jana talerzu trzy kiełbaski chorizo pływają w czerwonej wodzie imitującej sos pomidorowy. 
Na deser otrzymujemy zakalcowaty placek migdałowy. Zatem nie jest to posiłek,  który będziemy jeszcze latami wspominać. W dodatku, kelner albo nie dosłyszał, albo nie chciał dosłyszeć, i przynosi nam całą butelkę wina zamiast zamawianych dwóch kieliszków. Butelka kosztuje ( auć!) 12 euro, lecz muszę przyznać, że wino jest wyjątkowo smaczne.Wg. Centrum Studiów Galicyjskich najlepsze wina z tego regionu to właśnie wina białe, z których najbardziej popularnymi są mlode wino Ribeiro i leżakowane Albarino. My, naprawdę! delektujemy się miejscowym Casa Marcado.
Rachunek za kolację też jest wysoki, zupełnie nieadekwatny do jakości i ilości potraw!
Przez całe popołudnie z głośników brzmi relaksująca muzyka zen, ta sama płyta nastawiana wciąż i wciąż od nowa Po kilku godzinach słuchania nie uspakaja a wręcz irytuje zatem ten piękny, ciepły wieczór spędzamy we własnym pokoju. Kamienne mury tak dobrze trzymają chłód, że po godzinie podkręcamy ogrzewanie i opatulamy się kocami.
Mimo zmęczenia i luksusowych warunków nie mogę zasnąć, przewracam się z boku na bok do rana

Geen opmerkingen:

Een reactie posten