20170916

MADRYT

        Na lotnisku w Amsterdamie, przytomna jak zawsze ( w takich sytuacjach) , nie zważam na protesty Jana i kupuję w promocyjnej cenie półlitrową butelkę rumu. 
Lot przebiega bezproblemowo. W Madrycie lądujemy wczesnym wieczorem. 
Chyba perspektywa degustacji lotniskowego trunku sprawia, iż notatki z informacjami znalezionych na różnych blogach, jak dojechać publicznym transportem ( czy nawet dojść na piechotę) do naszego hotelu, wyrzucamy do kosza i ustawiamy się w kolejce do taksówki. Błąd, bo rzeczywiście, przejeżdżamy tylko jedno skrzyżowanie, po czym skręcamy w prawo i po paru metrach taxi zatrzymuje się po naszym lokum. Cena za przejazd taka sama, jak za kurs czy do centrum, czy na przedmieścia miasta, stała - 20 euro. No cóż - gapowe płacisz. Z drugiej strony fajnie, że tak wcześnie możemy się "zagospodarować".
Mamy czas na mały rekonesans w pobliskiej knajpce.
    Hiszpanie, podobnie jak Rosjanie, czy ( kiedyś) Polacy uważają, że przy alkoholu koniecznie trzeba zakąsić. Należę do tego gatunku pijusów, którzy muszą coś przegryźć nawet już po pierwszej "czterdziestce", zatem kocham ten zwyczaj. Do pierwszej lampki wina i butelki piwa podaje nam kelner gratisową porcję orzeszków, przy "powtórce z rozrywki" poczęstowani zostajemy krążkami, smażonej na głębokim oleju, ośmiorniczki. Dobry początek. 
    Wracamy do apartamentu w świetnych humorach, kupując po drodze w minimarkecie małe "conieco" na kolację. Śmieszne, ale parę plasterków hiszpańskiego salami, sera i jambonu, w połączeniu z amsterdmskim zakupem, sprawia, iż i zasypiamy jak niemowlęta, a następnego dnia, równie jak one, budzimy się wcześnie. O poranku wsiadamy, tym razem do autobusu, który wiezie nas na dworzec centralny w Madrycie.
 Zostawiamy plecaki w przechowalni bagażu i po wykupieniu biletów do Leon, zasiadamy za stołem dworcowej jadłodalni.
Po śniadaniu wracamy do centrum. 
Architektura miasta po prostu powala na kolana. Przepraszam, ale nie potrafię opisać zdjęć ze znawstem profesjonalisty. Popatrzcie sami....
Bardzo podobają mi się ceramiczne kafle z nazwami ulic.
Stolicę niekoniecznie trzeba zwiedzać na piechotę
Wzruszający napis, wzruszająca gościnność Hiszpanów
Błądząc klimatycznymi uliczkami
zupełnie nieświadomie, trafiamy na na najsłynniejszy plac w Madrycie - Plazza de Maior.
Zżymam się tu w duchu na moje "wieśniactwo", ale muszę wyznać szczerze: teraz bardziej interesuje mnie możliwość sesji fotograficznej w typowych hiszpańskich strojach, niż przepiękna architektura otaczających plac budynków. Do zdjęć nie trzeba się przebierać, wystarczy ustawić się za manekinem, który ubrany jest w narodowy strój.
Wracamy na dworzec
i cierpliwie czekamy na przyjazd naszego pociągu do Leon

Geen opmerkingen:

Een reactie posten