"Czy wszyscy mają plastikowe podkładki na siedzenia?" wrzeszczy przewodnik. "Bo z zasolonymi tyłkami napewno do tego autobusu nie wsiądziecie!"
Siedzimy w pierwszym rzędzie, zatem nie wiem jak reagują nasi współtowarzysze wycieczki, ale cisza za mną świadczy, iż czują się trochę zastraszeni. Szczerze mówiąc, ja też. Jedyną osobą, która całkiem spokojnie przygląda się z okna monotonnemu pustkowiu, jest Jan nie znający rosyjskiego.
Wczoraj wykupiliśmy wycieczkę objazdową na jeziora o leczniczych właściwościach. Pierwszym z nich jest różowe Jezioro Lemurskie we wsi Grigoriewka.
Jezioro, porównywane ze względu na stopień zasolenia do Morza Martwego, jest malutkie i płytkie, toteż woda jest rozkosznie nagrzana, ciężko z niej wyjść, bo i jakże można w niej poharcować. Rzeczywiście unosi ciało w górę bez żadnego wysiłku z mojej strony. Raz po raz próbuję przekręcić się na brzuch, ale za każdym podejściem woda przewraca mnie na plecy.
Przewodnik nie żartował, przy wsiadaniu do autobusu trzeba zaprezentować plastikowe torebki dla ochrony siedzisk - podobno ściekająca z kostiumów kąpielowych, silnie zasolona, woda niszczy obicia foteli.
Następny postój jest niedaleko miejscowości Strelkowoje przy Arabatskich termach - dwóch zbiornikach wodnych; w jednym z nich temperatura wody wynosi 76 st.C, w drugim 46 st.C.
O ich właściwościach leczniczych przewodnik opowiada takie wręcz bajki, że czekam tylko gdy zacznie zapewniać, iż po zanurzeniu się nawet amputowane kończyny odrastają. Moi współpasażerowie słuchają jednak z rozszerzonymi otuchą, nadzieją oczami... no cóż przy takiej opiece zdrowotnej jak na Ukrainie to już tylko pozostaje w cuda wierzyć. Jakieś ziarnko prawdy musi tkwić w tych opowieściach, bo tuż przy jeziorkach niemiecki lekarz wybudował i prowadzi bajecznie drogą, luksusową klinikę. Albo, po prostu, też potrafi pięknie opowiadać...
Gromada ludzi, korzysta z dobrodziejstw akwenu, niektórzy brodzą, niektórzy stoją w wodzie po pas, niektórzy zanurzeni są po szyję. Sądząc, że doszliśmy najpierw do tego "chłodniejszego" jeziorka śmiało wkraczam do wody i... natychmiast z dzikim wrzaskiem z niej wyskakuję. Dwóch, cierpliwie stojących po kostki w wodzie, sześcio - siedmioletnich chłopców patrzy na mnie jak na wioskowego głupka. Sama też obrzucam ich zdumionym spojrzeniem - czy to mutanty? Truchleję i na widok mego męża stojącego, tak do połowy łydek w tym prawie wrzątku.
"Wyłaź!" krzyczę " bo ugotujesz się żywcem !".
Jan tylko wzrusza ramionami, dodając: "Ach! Można wytrzymać".
"...Można wytrzymać..."...??? Przewodnik przestrzegał, aby na pierwszy raz nie korzystać z kąpieli dłużej niż pięć minut. Och! mówił o pięciu minutach, a mnie nie udaje się nawet na pięć sekund zamoczyć podeszew stóp ( a próbowałam kilka razy). Patrzę na dzieciaki, na Jana, na babkę, u której bez żadnych oznak bólu tylko głowa wystaje nad powierzchnię kipieli i straszna myśl przychodzi mi do głowy: "A może to ja jestem mutantem..."
w następnym zbiorniku ( oba akweny są takie plus minus kwadratowe, więc z trudem nazywam je jeziorkami), temperatura wody wynosi 46-47 st. C.
Brodzę tam z łatwością, ale i z niechęcią, bo wciąż woda wydaje mi się zbyt gorąca.
Dopiero na prawdziwej plaży
raźno wskakuję do morza, mimo, iż tuż przy brzegu tarasują przejście wodorosty do złudzenia przypominające moczarkę kanadyjską.
Jak rozkosznie! Może dlatego, że temperatura wody jest cieplejsza niż w Geniczewsku, może dlatego, że nie muszę się zmuszać do zdrowotnościowych kąpieli, może datego, że jesteśmy na Arbatce biegnącej równolegle wzdłuż azowskiego wybrzeża, zatem i wybrzeża mojego ukochanego Krymu. Pluskam się tak długo, jak przyzwoitość nakazuje, a może egoistycznie i dłużej. W naszym przypadku, kąpiący nurza się nie tylko w falach, ale i wyrzutach sumienia, bo zawsze któreś z nas zostaje przy bagażach ( tzn. pilnując kamery). Oczywiście nie chodzi tu o wartość materialną aparatu, ale o wspomnienia. Dlatego i kamery i apartu fotograficznego zawsze pilnujemy ja oka w głowie, bo przyjemność podróżowania dzielimy na trzy etapy. Pierwszą przyjemnością jest przygotowanie się do wyjazdu, a i ta dzieli się raz na praktyczną, czyli szukanie niedrogich lotów, hoteli, możliwości przemieszczania się na miejscu, a dwa na przygotowania radosne, czyli czytanie przewodników, blogów, przeszukiwania podróżniczych forum, oglądanie reportaży na youtube, słuchanie regionalnej muzyki, ćwiczenie lokalnych tańców. Drugim przyczynkiem do szczęścia jest oczywiście sama podróż, ale najdłużej trwającą uciechą są wspomnienia.
Wracając do autobusu napotykamy kram, przy którym zatrzymują się wszyscy nasi towarzysze podróży.
Sprzedającemu trudno szybko obsłużyć w pojedynkę taką gromadę, formuje się spora kolejka. Sama nie potrafię się przekonać do smaku suszonej, mocno solonej ryby, i niestety, gdy docieramy do naszego pojazdu gniewne uwagi, żale szofera na temat spóźnialskich pasażerów, jakkolwiek kierowane nie pod moim adresem, ale wylewane są na moją głowę. Kowal ukradł, Cygana powiesili...
Ostatnim punktem programu dzisiejszej wycieczki są słone zbiorniki wodne w Priozernoje, z których w sowieckich czasach pozyskiwano sól dla niemalże całego Sojuza.
Różowy kolor woda zawdzięcza mikroaldze Dunaliella, żyjącej w akwenach o wysokim stężeniu soli. Barwa jeziora zmienia się w zależności od pory dnia. Teraz chyli się ku wieczorowi, więc mamy doskonałe światło do robienia zdjęć.
Po kolacji idziemy na krótki spacer po pustej plaży,
po czym zasiadamy na tarasie z widokiem na morze. Uśmiechamy się do rodzinki przy sąsiednim stoliku - mamy, taty i sześcioletniej dziewczynki. Rodzice dziecka nie reagują na nasz uśmiech, malutka też nie i co gorsza patrzy na nas ze zdziwieniem graniczącym z przerażeniem.
"No cóż" myślę "codziennie nie słyszy niderlandzkiego".
Kelnerka pojawia się dwa razy - raz przyjmując zamówienie od młodej rodzinki, drugi raz podając im ich obstalunek. Nasze wołanie, pstrykanie palcami, klaskanie, nie, nic nie pomaga, dziewczyna opuszcza taras, jakbyśmy stali się niewidzialni. Przykro mi, jest to trochę upokarzające, aby ukryć łzy napływające do oczu odwracam głowę w kierunku morza. Zapada zmrok, na plaży jest pustawo, w oddali grupa młodzieży rozpaliła ognisko - przypomina to pierwsze kadry z filmu "Szczęki".
Mimo dobiegających z barów dźwięków muzyki, ślicznie liliowo - różowo ciemniejącego nieba, śmiechów przechodzącej młodzieży, łagodnego poszumu fal, wydaje mi się jakby czaiło się nad nami coś upiornego, coś apokaliptycznego. Nawet ciepły powiew znad wody wywołuje u mnie zimny dreszcz.
W tej samej chwili Jan nachyla się ku mnie:
"Asia, nie uważasz, że to dziwne - jest jak w filmie "Szósty zmysł", nikt nas nie spostrzega oprócz tego dziecka, a i ona spogląda na nas taka blada, w jej oczach prawie można wyczytać:
"...widzę nieżywych ludzi na jawie, chodzą jak normalni ludzie, widzą tylko to co chcą widzieć, nie wiedzą, że są umarli..."".
Jan oczywiście żartuje, jednak z bijącym mocno sercem łapię go za rękę szepcząc:
"Uciekajmy stąd!"
Idziemy do kawiarenki polecanej przez Giennadija. Sympatyczna, uśmiechnięta (I och! ładna jak księżniczka!) kelnerka podaje nam kartę menu.
Uff! wróciliśmy do świata żywych...jesteśmy rozpoznawani.
Ceny w tym wypasionym barze nie różnią się od poprzedniego, różnica w wystroju, komforcie, a przede wszystkim w obsłudze wręcz kolosalna. Czemu nie przyszłam tu wcześniej...?
Ano, ( cytując) gdyby głupota mogła latać, fruwałabym nad tym Geniczewskiem jak gołębica...